Poznajmy się: In Flames

Dodano: 24.11.2025
Z całą pewnością macie obcykaną dyskografię tych legend melodyjnego death metalu. Niemniej, z racji nadciągających polskich koncertów formacji warto ją sobie odświeżyć, prawda? Właśnie dlatego dedykujemy im nowy odcinek tej serii.

In Flames to jeden z największych zespołów w historii melodyjnego death metalu i death metalu w ogóle. Co jest sekretem ich wielkości? Zmiana. Nie chodzi wyłącznie o świetne piosenki, lecz o ciągły głód i poszukiwanie nowego. Gdy od Szwedów odsuwali się oldschoolowi fani, niezadowoleni z eksplorowanych przez nich nowych ścieżek stylistycznych, w ich miejsce wskakiwali nowi. Natura nie znosi próżni, więc bohaterowie dzisiejszego odcinka „Poznajmy się” nigdy nie byli stratni, gdy decydowali się na znaczące zakręty w karierze. Poniżej wskazujemy trzy wyjątkowo istotne materiały w historii tego składu.

TA PIERWSZA: „Lunar Strain” (Wrong Again)

Historia muzyki metalowej to masa debiutów, które nie były najlepsze pod słońcem, które wypadały słabiej niż ich następcy, ale dzięki swojej energii i nierzadko pionierskim zasługom, stawia się im pomniki. „Lunar Strain” nie jest taką płytą. Można by powiedzieć, że jeśli rozmawiamy o tym klasycznym wcieleniu In Flames, pierwszy krążek Szwedów raczej nie uchodzi za nic epokowego. Wśród wielu fanów – na tle np. takiego „Whoracle” – uchodzi wręcz za przyjemną ciekawostkę i nic więcej. To błędne myślenie, ponieważ żar i fermentująca energia tego materiału są niepowtarzalne. Już od wejścia słyszymy to, co w tym składzie najważniejsze, a więc melodie otwierające „Behind Space”. Ale gdy się w to wsłuchacie, poczujecie zupełnie inną wibrację od tej, do której In Flames nas przyzwyczaiło. Więcej w tym surowizny, nawet okazjonalnych wpływów black metalu, a wściekłe wokale Mikaela Stanne z Dark Tranquillity to zupełnie inna bajka od skrzeku Andersa Fridéna. Rzecz zupełnie inna od reszty ich dyskografii – ale za to jaka dobra. 

TA KLUCZOWA: „Whoracle” (Toy’s Factory)

Gdybyśmy musieli wskazać najważniejszą z tych formacyjnych płyt In Flames, jak jeszcze wciąż grali death metal, potencjalnych typów byłoby sporo. „Clayman” wydawałby się najsłuszniejszy jako zwieńczenie tej ery, a „The Jester Race” jako jej początek, ale mimo tego stawiam wszystkie karty na „Whoracle”. To właśnie za sprawą tego krążka styl załogi (przynajmniej na pewien czas) się wykrystalizował i wybrzmiał tak, jak powinien. Świetna produkcja uwypukliła wszelkie walory muzyki, ale oprócz tego grupa osiągnęła także szczytowe poziomy songwritingu. Gitarowy duet Gelotte-Strömblad w najlepsze wycinał najbardziej dopracowane melodie, a Fridén osiągnął pełną swobodę w swoim desperackim growlu, który już coraz częściej – chociaż wciąż nieśmiało – zahaczał o śpiew. Hitów jest tu co niemiara. Począwszy od poetyckiego patentu, od którego startuje „Jotun” po niemal thrashowe „The Hive” czy zaskakująco przebojowe jak na utwór instrumentalny „Dialogue with the Stars”. Trudno na tym materiale o jakiekolwiek słabsze punkty. Po dwóch pierwszych krążkach stanowiących przymiarkę pod pomysł Szwedów na siebie, „Whoracle” było tym upragnionym szczytem.

TA, PO KTÓREJ WSZYSTKO SIĘ ZMIENIŁO: „Reroute to Remain” (Nuclear Blast)

Po premierze wydanego w dwutysięcznym roku „Clayman” In Flames ruszyli jak z kopyta. Mimo że wcześniej nagrali cztery bardzo dobre materiały, to właśnie wspomniany krążek uchylił im drzwi do wielkiej kariery, a ekipa z Göteborga skorzystała z szansy. W ramach promocji płyty kwintet zagrał grubo ponad 100 koncertów, pokazał się zupełnie nowej grupie słuchaczy u boku takich sław jak Dream Theater czy Slipknot, a jednocześnie dotarł do ściany w kwestii melodyjnego death metalu. Przy „Reroute to Remain” doszło więc do grubego przemeblowania. Jasne, deathmetalowe elementy wciąż się pojawiają, lecz nie są już osią muzyki. Do głosu dopuszczono tutaj bardzo wyraźne wpływy alternatywnego czy nawet nu-metalu. Nie wszyscy pokochali więc klawiszowe melodie w „Cloud Connected” czy do bólu melodyjny refren z „Trigger”, ale nie dość, że są to wielkie hity, to jeszcze ich przyswajalność dała zespołowi dużo dobrego. Stali się jeszcze więksi w Europie, zadebiutowali na listach przebojów w USA… Po prostu zaczęli budować naprawdę wielką karierę.

W późniejszych latach In Flames zmieniali się jeszcze bardziej i jeszcze wyraźniej odsuwali się od deathmetalowych korzeni. Fani najstarszego wcielenia grupy uznawali to za zdradę ideałów, ale Szwedzi nie zwracali na to uwagi i parli przed siebie, sprzedając coraz więcej płyt i przeskakując z małych do dużych klubów. Dziś są absolutną potęgą i mimo przeproszenia się ze swoimi ikonicznymi materiałami przy ostatniej płycie, „Foregone”, wciąż brzmią autentycznie. Nie sprawiają wrażenia kapeli usiłującej przeprosić dawnych wielbicieli. I słusznie, bo nie ma za co przepraszać, tym bardziej że koncertowo ta załoga wie, jak poruszyć odpowiednie struny. Przekonacie się o tym w Gdańsku i we Wrocławiu – odpowiednio: 15 i 16 lipca. 

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Bilety na polskie koncerty In Flames kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas