Od razu zaznaczę – skupię się raczej na tej mniej metalowej erze zespołu. Powody są dwa: „Brave Murder Day” omówiłem dogłębnie w tym tekście, a „Dance of December Souls” to oczywiście dobra płyta, lecz słabsza od szczytowych dzieł grupy. Niemniej żeby nie było, „Without God” zdecydowanie należy do grona najlepszych numerów Katatonii, zero wątpliwości.
TA, KTÓRA WSZYSTKO ZMIENIŁA: „Discouraged Ones” (Avantgarde Music)
Po „Brave Murder Day” – dziś albumie legendarnym, ale w swoim czasie niezrozumianym – Katatonia znienacka zmieniła swój styl. „Discouraged Ones” podzieliło fanów grupy na dwa obozy, przy czym znacznie bardziej wokalna była frakcja nastawiona negatywnie, pomstując na Szwedów za rzekome sprzedanie się. Trzeci krążek formacji ze Sztokholmu to stuprocentowe odejście od death metalu, mocne zejście w nasączonego gotykiem rocka alternatywnego i jeszcze głębsza niż przy poprzedniku eksploracja shoegaze’u. Zresztą tu pojawia się nawet grunge! Doomowe fragmenty czasami się jeszcze przewijają, lecz rzadziej niż częściej. No i najważniejsze – Jonas zaczął śpiewać. To znaczy, już wcześniej podejmował takie próby, ale w tym przypadku postawił na to pełni. Jego głos, podobnie jak i reszta elementów krążka, nie jest doskonały, a wręcz przeciwnie – nieśmiały, skryty, często na granicy fałszu, a przy tym zrezygnowany prawie jak u Roberta Smitha w czasach „Pornography”. Piosenki z kolei są monotonne, wloką się i przy pierwszym odsłuchu zlewają w jedno. Ale paradoksalnie niedociągnięcia to największa siła tego materiału. Bo „Discouraged Ones”, zgodnie z tytułem, emanuje nieszczęściem i po dziś dzień jest najsmutniejszym, najbardziej przygnębiającym albumem tych i tak przygnębionych Szwedów. Niełatwo się z nim polubić, ale gdy już się uda, to raczej o nim nie zapomnicie. Nieoszlifowany diament – z całą pewnością, lecz w tym nieoszlifowaniu kryje się tyle uroku, że nie wyobrażam sobie go w innym wydaniu.
TA NAJWAŻNIEJSZA: „The Great Cold Distance” (Peaceville Records)
„The Great Cold Distance” było dla Katatonii czymś w rodzaju być albo nie być. Po nagraniu świetnej, ale obarczonej taką sobie produkcją „Viva Emptiness” formacja znalazła się w kropce. Mówiąc wprost: potrzebowali zdecydowanego kopniaka i przełomu. Co prawda już od czasów „Discouraged Ones” popularność Szwedów stopniowo rosła, lecz wszystko szło raczej małymi kroczkami. Jak określali sami muzycy, przy nagrywaniu krążka wydanego w 2006 roku towarzyszyła im determinacja, aby nagrać płytę życia – przerastającą wszystkie wcześniejsze pod każdym względem. Dostali więc największy w historii budżet od wytwórni, włożyli najwięcej pracy w songwriting i mozolne wbijanie śladów w studiu, a efekt tej harówki to absolutnie ulubiony krążek wielu fanów, bardzo możliwe, że faktycznie najlepsza rzecz, jaką nagrali. „The Great Cold Distance” czaruje przenikliwie zimnym, a przy tym potężnym brzmieniem, dopracowanym co do cala songwritingiem i progresywnymi tendencjami stanowiącymi istotną, choć nie dominującą część utworów. Każdy wielbiciel zespołu zna ten materiał na pamięć. To stąd pochodzą ich trzy największe hity, nieustannie (słusznie) mielone na żywo „Deliberation”, „My Twin” oraz oczywiście „July”. Dzięki temu oraz wzmożonej promocji ze strony Peaceville świat również się na nich poznał. Według Andersa Nyströma siódmy długograj tej smutnej załogi sprzedał się w trzykrotnie większej liczbie egzemplarzy niż wszystkie poprzednie razem wzięte. To mówi samo za siebie, a nawet teraz, 19 lat od premiery, te numery w ogóle nie starzeją.
TA, KTÓRA DAŁA IM NOWE ŻYCIE: „The Fall of Hearts” (Peaceville Records)
Do prac nad „The Fall of Hearts” Katatonia przystępowała jako zespół z jasno określonym stylem, wypracowaną grupą fanów i statusem ekspertów w dziedzinie smutnego rocka/metalu. Ale jest jeden haczyk – otóż od czasów wspomnianego „The Great Cold Distance” grupa coraz chętniej wpływała na progresywnego przestwór oceanu. Zawartość „Night Is the New Day” czy „Dead End Kings” potwierdzała rozwój warsztatowy muzyków, lecz wciąż mowa o albumach bardziej przywiązanych do ikonicznego materiału z 2006 roku niż czymś kompletnie osobnym. Takim czymś stało się właśnie „The Fall of Hearts”. Nie dość, że to najdłuższa płyta Katatonii – 67 minut na liczniku! – to jeszcze najbardziej skomplikowana, a wręcz przygodowa. Już otwierający „Takeover” pokazuje, na co stać Szwedów, od początku atakując polirytmicznymi zagrywkami, rozstrojonym łkaniem melotronu, zamaszystymi solówkami i połamanym rytmem. Tak wcześniej ta załoga nie grała. Oczywiście dostajemy też klasycznie katatoniowe mroczne hymny, jak chociażby wybitne już „Old Heart Falls” czy równie udane „Serein”, lecz znacznie mocniej niż o smutek chodzi tu o nowe poszukiwania. Progresywny metal spowija prawie cały materiał – czy to kolosa „Serac” czy zamykający, ubarwiony post-metalem w końcówce „Passer”. Właśnie po tym krążku Katatonii przylepiono progmetalową łatkę, która towarzyszy im zresztą aż do obecnego momentu. Nic nie wskazuje, by coś miało się w tym wypadku zmienić. Sam zespół uznaje tę płytę za najbardziej ambitną, jaką nagrał i nie ma w tym grama nieprawdy.
Jak zostało wspomniane we wstępie, drogi Andersa Nyströma (wiodącego kompozytora na dwóch z trzech przedstawionych tutaj płyt) i Katatonii rozeszły się, ale paradoksalnie niewiele to zmienia. Artysta już od dawna – czyli mniej więcej od „Night Is the New Day” – borykał się z artystyczną blokadą, nie komponował zbyt wiele muzyki (ostatnie dwa albumy to wyłącznie utwory Jonasa). Jak będzie wyglądało jego życie po życiu, oprócz tego, że wciąż będzie krzesał szwedzki death metal z Bloodbath? Jestem wyjątkowo ciekawy, wy pewnie również.
Póki co czekamy na nową płytę Katatonii. Per Eriksson (były gitarzysta zespołu, obecnie członek Ghost) opowiadał niedawno, że Jonas, z którym wciąż się przyjaźni, prezentował mu nowy album i ponoć brzmi świetnie. Wierzę na słowo. A tymczasem odliczam miesiące do występu grupy z Evergrey oraz Klogr, który odbędzie się 18 listopada.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu