Na początek must-have: Beastmilk “Climax” (Magic Bullet Records)
Kariera Beastmilk to na swój sposób splot dosyć dramatycznych wydarzeń. Zupełnie jak u każdego z nas – początkowo wszystko wygląda nieźle, w dalszej kolejności robi się jeszcze lepiej, a na koniec nie ma już nic. Fińska załoga była gwiazdą, która zgasła zanim na dobre zdążyła rozbłysnąć, ale nie ma sensu lamentować, bo co namieszali, to ich. Można by wręcz powiedzieć, że właśnie za sprawą “Climax” spore grono metalowców pokochało post-punka czy death rocka, czego pokłosie można zaobserwować po dziś dzień – wystarczy rzucić okiem na skład losowej edycji festiwalu Roadburn od 2014 roku wzwyż. Jednocześnie trudno dziwić się takiemu obrotowi spraw. Jedyny krążek Beastmilk to 10 hitów, które działają świetnie zarówno jako całość, jak i zbiór pojedynczych bangerów. Kvohst i koledzy (z największym wskazaniem na Goatspeeda, gitarzystę) uniknęli wszystkich przywar, jakie ciążą na metalowcach zakochanych w mrocznym rocku. Nie jest to ociężałe, nie jest zbyt teatralne, nie jest grubo ciosane. Na “Climax” dominuje przede wszystkim płomienny rock’n’roll w typie The Cult, złowrogi charakter wyjęty rodem z pierwszych płyt Killing Joke i erotyczny puls będący wizytówką Bauhaus. Do tego Skandynawowie nie brzmią wyłącznie jak zgrabni kompilatorzy cudzych wpływów, bo hałaśliwość tych numerów już z miejsca sytuuje je bliżej metalu niż kogokolwiek z wyżej wymienionych artystów, a wysunięty na front głos Kvohsta odbiega od tego, co robili Andrew Eldritch, Robert Smith czy Ian McCuloch. Wielka szkoda, że niespełna rok później wszystko rozleciało się w posadach, ale nie można mieć wszystkiego.
Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: Hexvessel “All Tree” (Century Media Records)
Teoretycznie Hexvessel wcale nie musiałoby być nieoczywistym wyborem. W ten projekt McNerney inwestuje najwięcej czasu – z żadnym innym zespołem Brytyjczyk nie nagrał tylu płyt. Niemniej, biorąc pod uwagę zaplecze muzyczne bohatera tego tekstu i kapele, w których realizował się wcześniej, psychodeliczny folk w dalszym ciągu pozostaje niestandardową opcją stylistyczną. Warto pamiętać, że jeszcze przed założeniem Hexvessel był kojarzony przede wszystkim z nieortodoksyjnymi, często bliskimi progresywnej formie obrzeżami black metalu, ale za sprawą tej kapeli muzyk zapragnął szerszej realizacji poza bezpiecznym matecznikiem. Co prawda tegoroczny krążek fińskiego składu jest jak najbardziej blackmetalowy, ale to już inna sprawa… W każdym razie – plan zrealizowano pomyślnie, ponieważ ekipa z Helsinek nagrała jak dotąd sześć krążków, a żaden z nich nie schodzi poniżej bardzo dobrego poziomu, choć ten najwyższy objawił się w ramach “All Tree”. Na trzy lata starszym “When We Are Death” grupa spróbowała zabawy formułą, jedną nogą opuszczając terytoria folkowe, przez co zabrzmiała po prostu jak Grave Pleasures grające rocka psychodelicznego. Szczęśliwie dla każdego skład prędko wrócił do lasu i zrobił to w najlepszym stylu. Album z 2019 roku to przede wszystkim rozdzierająco smutne piosenki skupione na człowieku i jego bezradności w walce ze światem – skojarzenia z Coil jak najbardziej w punkt. Tu są naiwno rozczulające melodie, są wzniosłe refreny, a ilekroć Kvohstowi łamie się głos przy opowiadaniu kolejnej historii, czuję się, jakbym był częścią tego naturalistycznego uniwersum. Zachęcam was gorąco do tej wycieczki. Po drodze napotkacie wertepy i trudne do przejścia ścieżki, ale dla takiego katharsis warto zacisnąć zęby.
Kochasz metal? Udowodnij: Code “Resplendent Grotesque” (Tabu Recordings)
Najbardziej praktycznym rozwiązaniem byłoby wstawienie tutaj “Supervillain Outcast” DHG, “Demon Solar Totem” The Deathtrip lub właśnie “Polar Veil” Hexvessel i właśnie dlatego z góry je odrzuciłem. Oczywiście wszystkie te płyty są wspaniałe, a pierwsza z nich być może nawet ponadczasowa, ale to bardzo oczywiste wybory. Code jest z kolei grupą zapomnianą, która nawet dziś – już bez McNerneya w składzie – uchodzi za rozrywkę dla kilkunastu osób i nikogo więcej. Gdyby zorganizować im koncert w Warszawie, w klubie zameldowałoby się 10 osób, w tym dwóch losowych imprezowiczów, którzy pomylili lokale. To dosyć przykre, zwłaszcza że “Resplendent Grotesque” wciąż pozostaje bardzo udanym materiałem, stuprocentowo adekwatnym do momentu, w którym się rodził. Chodzi oczywiście o końcówkę pierwszej dekady XXI wieku, gdy coraz więcej grup poszukiwało szczęścia w progresywnych odmianach black metalu. Rzecz w tym, że o ile Enslaved czy podobne im składy cyzelowały numery do perfekcji i zerkały ku płytotece Stevena Wilsona, o tyle Code zerkało głównie w otchłań. Drugi album kwintetu ze stolicy Anglii to utwory wypieszczone, często rozbudowane na poziomie rytmicznym, ale jednak wypełnione bezdenną rozpaczą i desperacją, bez których black metal nie może być black metalem. Sam Kvohst po latach przyznawał, że spora część tekstów z krążka dotyczy najczarniejszych rozdziałów jego życia, a charakter całości każe mi wierzyć w każde jego słowo. Linijki otwierające “The Rattle of Black Teeth” mówią w tym przypadku więcej niż tysiąc słów: Na pokrytym solą materacu/W morzu ran/A wiosłami wyłącznie me ramiona. Dobijające? Dokładnie takie miało być.
Łukasz Brzozowski
zdj. James MacKinnon