NAJWAŻNIEJSZA: „Crack the Skye” (Reprise)
Płyta w jakimś sensie definiująca całą karierę Mastodon, chociaż paradoksalnie nigdy nie doczekała się prostoliniowej (czy nawet zawoalowanej) kontynuacji, pewnie w myśl zasady, że rzeczy takiego formatu nagrywa się tylko raz. Słowo-klucz w kontekście „Crack the Skye” to ambicja, ale nie z rodzaju tych, które prowadzą na manowce, nawet jeśli na papierze to nie miało prawa się udać: klasyczny rock, Brent Hinds w ramach wprawki słuchający dzień w dzień „In the Court of the Crimson King”, inspiracja carską Rosją w tekstach. Z drugiej strony ogromny ciężar emocjonalny, bo Skye to imię siostry Branna Dailora, która w wieku 14 lat popełniła samobójstwo. Uwzględniając przy tym fakt, że Mastodon nigdy wcześniej ani później nie byli równie progresywni w klasycznym rozumieniu tego słowa, wiele rzeczy mogło pójść nie tak, a jednak „Crack the Skye” nie jest ani patetyczna, ani przegadana, świadomie czy nie spełnia za to postulat „bajkowości” w metalu, chociaż w zupełnie inny sposób, niż robią to np. płyty heavymetalowe. Nie jest oderwana od kontekstu poprzedniczek – słychać, że to nadal ten sam zespół, który tworzył tzw. brzmienie z Savannah, tylko że mentalnie wyrosły już ponad ograniczenia jakiejkolwiek sceny. Przy całej swojej osobności sygnalizowała też rozwiązania, które funkcjonują w brzmieniu grupy do dziś – to pierwszy album, na którym Dailor udzielał się również jako wokalista. Wydanie „Crack the Skye” wyznaczało koniec – nazwijmy to – formatywnej ery funkcjonowania Mastodon, stanowiąc zarazem jej podsumowanie, ale najważniejsze wydaje się to, że przy całym swoim progresywnym zacięciu „CtS” w ponad piętnaście lat od premiery doceniana jest nie za instrumentalny kunszt, a za kompozycje, które żyją po dziś dzień – Amerykanie do teraz nie nagrali wielu lepszych riffów niż ten z „Oblivion” i wielu lepszych numerów niż „The Czar”. W sumie trudno się dziwić.
NIEDOCENIONA: „The Hunter” (Reprise)
Po „Crack the Skye” już nic nie miało być takie samo. I nie było. Mastodon weszli do mainstreamu z podniesioną przyłbicą, za to bez przesadnego sentymentu do swoich kanonicznych płyt. Może gdzieś z tyłu głowy dzwoniła również konstatacja, że próby napisania kolejnej „Crack the Skye” są z góry skazane na niepowodzenie. Jakoś w tamtym czasie nazwa kapeli zaczęła coraz częściej pojawiać się w pierwszych rzędach festiwalowych plakatów – i coraz mniej kogokolwiek to dziwiło. „The Hunter” ułatwiła zespołowi odnalezienie się w nowej rzeczywistości, stanowiąc pomost między starym a nowym, natomiast zarzuty wobec niej (w momencie premiery i po latach) można powtarzać jak wyliczankę: wydana za szybko, nieprzemyślana, pozbawiona myśli przewodniej i ciężaru poprzednich krążków, przeprodukowana. Sam, zamiast owoc zgniłego kompromisu, wolę widzieć w tej płycie zbiór bardzo dobrych numerów, który otworzył przed Mastodon furtkę do wydawania mniej wydumanych konceptualnie (co nie znaczy: mniej angażujących) materiałów. Poza tym, że nie jest nagraniem „starego” Mastodon, niczego jej bowiem nie brakuje: ani psychodelii, ani przebojów („Octopus Has No Friends”, „Curl of the Burl”, „Dry Bone Valley”), ani ballad, które są trafione w punkt jak w przypadku mało której płyty z ciężką muzyką („The Sparrow” ma w sobie coś z „Cruel Bloom” Converge, nie wiem czemu). Jasne – brak tu poczucia, że od pierwszej do ostatniej sekundy obcujemy z wielkim DZIEŁEM, ale gdyby każda płyta z mainstreamowym metalem miała do zaoferowania taką głębię, jak „The Hunter”, świat byłby o wiele piękniejszym miejscem.
Z INNEJ BAJKI: „Cold Dark Place” (Reprise)
Historycznie rzecz ujmując, Mastodon pogardza instytucją EP-ki i woli rzucać wszystkie siły do nagrywania kolejnych dużych płyt. Krótkie formy, które widnieją w dyskografii zespołu, zawierają głównie alternatywne wersje już znanych utworów, nagrania live i okazyjny cover. Wyjątkiem jest tu ścieżka dźwiękowa do filmu „Jonah Hex” oraz wydana w 2017 „Cold Dark Place”, składająca się w 100% z odrzutów pochodzących z sesji nagraniowych dwóch poprzednich płyt – „Toe to Toes” nie zmieścił się na „Emperor of Sand”, podczas gdy pozostałe trzy numery powstawały jeszcze w erze „Once More ‘Round the Sun”. Główny atut tego na pozór przypadkowego zlepku utworów stanowi spójność, która ostatecznie nie może dziwić. Wszystkie cztery wyszły spod ręki Brenta Hindsa, który – po tym, jak nie przeszły procesu selekcji do płyt macierzystych i zostały odłożone do szuflady – rzekomo dopiero za namową Dailora zgodził się wypuścić je w formie ep-ki. I dobrze się stało, bo śmiem twierdzić, że stężenie ponadprzeciętnych kompozycji na niej zawartych przewyższa niejedną nowożytną płytę zespołu. „Cold Dark Place” pokazuje również, że Mastodon w wersji „soft” wcale nie musi oznaczać nudy. Pod kątem klimatu te numery są jak powidoki „Crack the Skye”, tyle że zamknięte w bardziej piosenkowe formy; mogą się snuć i dłużyć, żeby chwilę później zdzielić słuchacza riffem jak ten z trzeciej minuty „North Side Star”. Warto sprawdzić – choćby po to, by się przekonać, ile do songwritingu zespołu wnosił Brent Hinds.