Poznajmy się: Mike Portnoy

Dodano: 19.09.2023
Mike Portnoy to legenda metalu progresywnego. Wiecznie zarobiony, zawsze bardziej szalony od większości kolegów z tego – bądź co bądź – powściągliwego pod kątem charyzmy nurtu. Grał już wszystko i ze wszystkimi, ale jak w tym skarbcu wypełnionym po brzegi najróżniejszymi zespołami, projektami czy kooperacjami wyselekcjonować najlepsze zdobycze? Bez obaw, pomożemy wam!

Na początek must-have: Dream Theater “Awake” (Atlantic Records)

Wielu wskazałoby “Images and Words” jako opus magnum Dream Theater, a zaraz po nim – lub nawet ex aequo – dorzuciłoby “Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory”. O ile trudno nie docenić potęgi tych tytułów, osobiście za najważniejszy krążek kwintetu z Long Island uznaję “Awake”. Nie chodzi tylko o ekstraklasową zawartość muzyczną (choć oczywiście o nią również), ale o kontekst. Dosłownie dwa lata po sukcesie pierwszego z wymienionych tytułów i zaskakująco wielkiej popularności evergreena “Pull Me Under” zespół wrócił z płytą znacznie mroczniejszą, cięższą i przede wszystkim wskazującą ścieżkę, którą kroczy tak naprawdę po dziś dzień. Na “Awake” nie znajdziecie już pozostałości po ultrasłodkim glamie z poprzedniej dekady, nie znajdziecie aż nazbyt kolorowo-uroczego prog rocka jak w utworach rzędu “Surrounded”. Na tym materiale ogrom instrumentalnych komplikacji czy niesamowitych zdolności technicznych wciąż błyszczy na pierwszym planie, ale w tym wypadku służy przede wszystkim dobrze skrojonemu songwritingowi, nie na odwrót. Bo obok nasyconych zmianami wątków, dramaturgią i najróżniejszymi tematami kompozycyjnymi kolosów jak chociażby “Scarred” pojawiają się “The Mirror” lub “Caught in a Web”, a więc metalowe hity z najwyższej półki. Odznaczające się progresywną maestrią, ale wręcz chłodne, matowe i nasycone gęsto porcjowanym mrokiem. Sam Portnoy (twórca lwiej części utworów) sprawdza się w tym wszystkim świetnie, oferując wszystko – od karkołomnych przejść aż po żelazny groove godny Pantery. Trudno tu o jakieś słabe punkty.

Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: OSI “Office of Strategic Influence” (InsideOut Music)

Czy to niedoceniona płyta? Biorąc pod uwagę maksymalnie gwiazdorski skład, który ją stworzył – jak najbardziej. Jeśli głównym twórczym napędem twojego zespołu są Jim Matheos z Fates Warning oraz Kevin Moore (ex-Dream Theater), sekcję budują Sean Malone z Cynic wraz z Portnoyem, a gościnnie w tym wszystkim udziela się Steven Wilson, to aż prosiłoby się o więcej atencji. Tymczasem debiut OSI – podobnie jak i reszta dyskografii – wywołał trochę szumu na początku, by w dłuższym odcinku czasowym właściwie przepaść. A szkoda, bo abstrahując już od niemal celebryckiej ekipy, “Office of Strategic Influence” jest jedną z najlepiej oszlifowanych pereł dwudziestopierwszowiecznego prog metalu. Tutaj technika nie przesłania świetnego wyczucia atmosfery czy oszczędności, tutaj nie ma instrumentalnych popisów – wszystkie cechy świadczące o gatunkowym przeroście formy nad treścią schowano do szuflady. Progresywność debiutanckiego wydawnictwa OSI objawia się więc nie za sprawą generowania setek dźwięków na minutę, tylko wielowarstwowości i eklektyzmu. Album, oparty w dużej mierze na zawiesistych, wisielczych melodiach, ani razu nie traci spójności, nawet gdy grupa wychodzi daleko poza standardy nurtu. Dla przykładu: takie “Hello, Hellicopter!” osuwa się w rejony psychodelicznego rocka, a wejściowe “The New Math (What He Said)” jest w zasadzie gotowym alt-metalowym przebojem. Elegancja i muzyczna inteligencja (bez oznak snobizmu) spinające ten krążek w całość nie starzeje się ani trochę.

Kochasz metal? Udowodnij: Metal Allegiance “Metal Allegiance” (Nuclear Blast)

Wspominałem wyżej o gwiazdorskim składzie? Phi, rzućcie okiem tutaj: Mike Portnoy, Dave Ellefson, Alex Skolnick… Nie, to nie wszystko – do tego dochodzi obfity wianuszek gości. Od Phila Anselmo po Alissę White-Gluz. Od Matta Heafy’ego aż po Chucka Billy’ego. Metal Allegiance to bowiem nic innego, jak uznane i kochane w najróżniejszych odmianach metalu postaci, które skrzyknęły się, by niezobowiązująco ponagrywać razem klasycznie metalowe piosenki. Bez większej pretensjonalności, bez łapania kilku srok za ogon. Mają być sierpy? No, to są. Na “Metal Allegiance” znajdziecie więc przede wszystkim kolekcję numerów brzmiących jak ten moment lat 90., gdy thrashowa nawałnica riffów krzesanych w prędkościach świetlnych została podbita dodatkowym ciężarem i groovem. Jest więc szybko, cała naprzód, lecz spokojnie – kiedy trzeba ta wyścigówka zaczyna bujać do tego stopnia, że nie pozostaje nic, jak tylko oddać się headbangingowi. A oprócz tego są też niespodzianki, jak m.in. “Dying Song” ze wspomnianym Philem Anselmo na froncie – śpiewającym tu, jak na swoje współczesne możliwości, wyjątkowo emocjonalnie. Bardzo urocza balladka o southern-metalowej podbudowie (coś jak lżejsze momenty Down, ale po dadrockowej infiltracji). Cały krążek to zresztą taka właśnie kopalnia sympatycznych numerów, które może nie zmienią waszego życia, aczkolwiek na moment zagłuszą wszelkie problemy z nim związane. 

Koncert The Winery Dogs w warszawskiej Progresji

Jak już sobie powspominaliśmy, to teraz czas na przeskok do współczesności. Jeśli kochacie siarczystego, amerykańskiego na wskroś hard rocka i bohatera tego tekstu, to nie macie wyboru – 21 października musicie wybrać się na koncert The Winery Dogs do Progresji. Trio Portnoy-Sheehan-Kotzen zachwyci was i żarliwymi riffami, od których aż chce się przemierzać opuszczone autostrady kabrioletem, i instrumentalnym fachem. Idźcie tam, bo takie składy nie wpadają nad Wisłę codziennie. 

Bilety na wydarzenie dostaniecie TUTAJ.

Łukasz Brzozowski

zdj. Will Ireland

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas