Przy dobieraniu płyt grupy do tego cyklu długo zastanawiałem się nad potencjalnymi typami, ale ostatecznie uznałem, że słusznym kluczem będzie postawienie na najważniejsze pozycje. Tak się składa, że w przypadku kwartetu z Little Rock najbardziej istotne materiały to jednocześnie te najbardziej od siebie różne, czyli idealnie.
TA NAJPOPULARNIEJSZA: „Heartless” (Nuclear Blast)
Dwie poprzednie płyty Pallbearer zapewniły im niezliczone pokłady szacunku na doommetalowym poletku, ale jeśli zespół miał ambicje na coś więcej, potrzebował materiału, dzięki któremu wyszedłby z szuflady. A nawet nie tyle ją opuścił, co zrobił w niej więcej miejsca na ewentualne nowości. Takim krążkiem okazał się wydany przed ośmioma laty „Heartless”, na którym Amerykanie do swojego ciężkiego i przesyconego rozpaczą doomu dorzucili także widocznie zauważalne wątki progresywne. Jasne, nie wzięły się one znikąd, bardziej złożone konstrukcje zdarzały im się już na wcześniejszym „Foundations of Burden”, ale przy „Heartless” wystąpiło w końcu coś zupełnie świeżego na ich podwórku. Nie obawiajcie się, progmetalowa tkanka nie ugrzeczniła utworów Pallbearer, nie stłamsiła ich potęgi. Wręcz przeciwnie – wszystko stało się bardziej przygodowe, odkrywcze, a przy tym monumentalne, bo rytmiczne łamańce i bogatsza forma idealnie zespoliły się kultem riffu. Wielu fanów uznaje ten album za najlepsze, co zrobili. Nie będę się z tym kłócił.
TA (WCIĄŻ) NOWA: „Mind Burns Alive” (Nuclear Blast)
Po poszukującym nieśmiało w okolicach psychodelii „Forgotten Days” wielu słuchaczy zastanawiało się, jaką ścieżką tym razem podążą Pallbearer. Wydawało się, że doomowo-progowa formuła wypracowana i doprowadzona do perfekcji na „Heartless” zostanie z nimi na dłużej, ale nic bardziej mylnego. Okazało się, że ubiegłoroczne „Mind Burns Alive” było zwrotem w jeszcze innym kierunku. Na piątym długograju cztery smutasy z Little Rock wciąż, jak zawsze, skupiają się przede wszystkim na doomowej ścieżce, ale tym razem otaczają ją refleksyjną, przybijającą i przede wszystkim leniwie sunącą materią bliską slowcore’owi czy post-rockowi. Brett Campbell chętnie podkreślał w rozmowach, że Sun Kil Moon czy Red House Painters są jednymi z jego muzycznych drogowskazów i to słychać. Ciężkie jak głazy riffy sąsiadują z cicho meandrującymi melodiami, zapętlonymi frazami pozbawionymi przesterów i jeszcze większą zadumą niż wcześniej. Jeśli przypomina wam to o kultowym Warning, to słusznie. „Mind Burns Alive” jest płytą z podobnej kategorii.
TA PIERWSZA: „Sorrow and Extinction” (Profound Lore)
Debiutancki album Pallbearer po premierze narobił sporo jak najbardziej słusznego szumu w metalowym podziemiu. Amerykanie zaprezentowali zakorzeniony w gatunkowej tradycji doom, ale mieli coś, czego wszyscy rekonstruktorzy brzmień od Black Sabbath po Candlemass czy Pentagram nie posiadali – własny styl. Nawet wchodząc do ciasnego świata, bohaterowie tego odcinka „Poznajmy się” wybrzmieli jak nikt inny. Już wtedy ich podejście do kreowania spowijającej wszystko melancholijno-mrocznej aury czerpało z pozametalowego świata, ale jednocześnie muzycznie zespół w ogóle tego metalu nie opuszczał. Uważam to za jeden z największych atutów „Sorrow and Extinction” czyniący ją tak silnym i osobnym materiałem, bo mimo trzynastu lat od premiery wciąż nie ma drugiego składu brzmiącego w ten sposób. Ale jest coś jeszcze – a mianowicie riffy. W czysto brzmieniowym i muzycznym kontekście Pallbearer nigdy później nie brzmieli tak ciężko i nie mieli tak kruszących partii gitarowych jak właśnie na debiucie. Doom pełną parą.
Jak zostało ustalone, Pallbearer przygniata z płyt, ale przygniata również – a może nawet przede wszystkim – na żywo. Wiem, co mówię. Z ich koncertów wychodzi się oczyszczonym emocjonalnie, zupełnie jak po porządnej sesji terapeutycznej. W związku z powyższym przypominam jeszcze raz, że Amerykanie zafundują nam doomowe katharsis już 23 maja w Hydrozagadce. Bilety na wydarzenie złapiecie TUTAJ.
Łukasz Brzozowski
zdj. Dan Almasy