Poznajmy się: Rivers of Nihil

Dodano: 30.08.2023
W czasach gdy nieznośnie idealny techniczny death metal odnosił największe sukcesy, Rivers of Nihil poszli inną drogą. Również chętnie sięgali po inspiracje wypływające z rocka progresywnego, ale nadali im imponującą formę, otoczyli świetną dramaturgią, melodiami oraz kruszącymi czaszki riffami. Definitywnie jedna z istotniejszych nazw w świecie współczesnego zawiłego śmierć metalu – poznajmy się!

Na początek must-have: “Where Owls Know My Name” (Metal Blade Rec.)

Całkiem prawdopodobnie szczytowe osiągnięcie kapeli, która na trzeciej płycie wypracowała dokładnie to, czego szukała od początku, ale wcześniej brakowało wyobraźni. Bo “Where Owls Know My Name” to progresywny death metal pełną gębą, a jednak niekoniecznie. W przypadku pięcioletniego już krążka załogi z Pensylwanii rzeczona progresywność objawia się przede wszystkim za sprawą struktur kompozycji – złożonych, opowiadających konkretną historię. Każdy wątek w tych numerach swobodnie przechodzi w następny i to mimo ostrych zakrętów, jakie bierze zespół. Niezależnie, czy mowa akurat o ponad ośmiu minutach kolosa “Subtle Change”, gdzie melodyka Jethro Tull zderza się ze świdrującą solówką saksofonu i blackmetalowym atakiem, czy choćby “Old Nothing” – najbrutalniejszym utworze, jaki stworzylił. Na “Where…” Rivers of Nihil poszukują szczęścia w różnych zakamarkach i z reguły je znajdują. Bo kiedy idą w melodyjną słodycz, słychać w tym autentyczną melancholię oraz kontrapunkt do blastowych kanonad, a kiedy szukają przygód, nigdy nie upajają się sobą. Zawsze chodzi o wydźwięk piosenki, nigdy o egotripy poszczególnych muzyków. Właśnie dlatego ten album jest tak dobry, a po połowie dekady nawet klasyczny w swojej niszy. Zresztą, nic dziwnego, nawet przy niezbyt pozytywnym stosunku do tego “ambitniejszego” metalu trudno nie dać się zahipnotyzować dialogowi solówek na saksofon i gitarę w “The Silent Life”…

Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: “The Work” (Metal Blade Rec.)

Rivers of Nihil osiągnęli budzący podziw sukces jak na zespół deathmetalowy nie tylko dlatego, bo piszą fajne piosenki, a też dlatego, bo ryzykują. Już samo “Where Owls Know My Name” wydawało się skokiem w nieznane, lecz szybko opatentowanym i pokochanym przez fanów. W tej sytuacji rozsądek nakazywałby kontynuować sprawdzoną ścieżkę, może coś do niej dorzucić, ale jeśli nie, to nikt się nie wścieknie… Tymczasem “The Work” to już nawet nie ewolucja, a rewolucja. Najistotniejsza sprawa: na krążku z 2021 r. panowie nie dość, że nie próbują ścigać się z sukcesem poprzednika, to jeszcze w żaden sposób do niego nawiązują. Bo na tym materiale deathmetalowy korzeń muzyki pełni już wyłącznie funkcję drugo-, a momentami nawet trzecioplanową. Skład pod przewodzeniem Adama Biggsa skoncentrował się w pełni na progmetalowym pierwiastku, w którym rozwijał się przez parę lat i był to wybór niecodzienny, ale trafiony. Rivers of Nihil przedefiniowali własny styl, bez specjalnego żalu wyrzucili z niego kluczowe elementy, a jednak wciąż brzmią jak ten sam zespół. Utwory na “The Work” – choć momentami wpadające w wysokie poziomy brutalności, vide: “Dreaming Back Clockwork” – snują się niespiesznie, płyną. To ta progresywna szkoła, gdzie wykreowanie posępnej atmosfery liczy się bardziej od konkretnych riffów i instrumentalnych fajerwerków. Amerykanie odnaleźli się w niej jak ryba w wodzie. Za to ogromny szacunek. No i za to solo klawiszowe a’la Emerson Lake and Palmer w “Clean” również.

Kochasz metal? Udowodnij: “The Conscious Seed of Light” (Metal Blade Rec.)

Uroczy debiut. Dlaczego uroczy? Bo nawet niespecjalnie zwiastował tłuste czasy, jakich miał doświadczyć ten zespół tak naprawdę już od następnego w kolejce “Monarchy”. Na “The Conscious Seed of Light” (któremu w tym roku strzela dziesięciolecie) Rivers of Nihil jawili się jako dość typowa formacja z okolic technicznego i brutalnego do przegięcia death metalu. Wyśrubowane, wyścigowe tempa, do tego dużo solówek czy gitarowych ozdobników w guście post-metalowego tremolo, ponadto blasty, blasty, jeszcze raz blasty i generalnie samo gęste, wytchnienia brak. Słychać było w tym wyraźną inspirację Fit for an Autopsy czy nawet zapomnianym dziś Fallujah. Oczywiście zdarzały się momenty, gdy pupile Metal Blade pokazywali próbki tego, na co będzie ich w pełni stać w przyszłości – choćby zapętlona melodyka w drugiej połowie “Birth of the Omnisavior – ale nad całością dominowała chęć zarzucania słuchacza absolutnie wszystkim, co pod ręką. Ta brutaliza chwilami bywała wyjątkowo przyjemna, bo na przykład ten gniotący riff pod późniejsze Immolation w “Soil & Seed” robi swoje, ale… Tak czy siak lepiej, że Rivers of Nihil zmienili swój kurs. Gdyby tego nie zrobili, najpewniej byliby kapelą jedną z wielu. Tymczasem teraz nie znajdziecie drugich takich, jak oni.

KONCERT Z LORNA SHORE W POLSCE

Nie zapominajcie także o tym, że Rivers of Nihil to na żywo doświadczenie graniczne. Death metal gęsty od nut i emocji, przy doświadczeniu koncertowym nawet jeszcze wścieklejszy, niż na płytach. Zróbcie sobie przysługę, nie przegapcie tej szansy i wpadnijcie 18 listopada do Progresji, gdzie zobaczycie ich razem z Lorna Shore. Sprawdźcie, jak dziś robi się ekstremę za oceanem, okazja nie do przepuszczenia. 

Bilety na to wydarzenie złapiecie TUTAJ

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas