Thin Lizzy to zespół wyjątkowy. Mimo, że zna ich każdy, kto choć pobieżnie interesuje się muzyką rockową, pozostają zespołem niedocenianym. Tak, niedocenianym, bo w 2025 roku, kiedy o Led Zeppelin powstają kolejne filmy, a Deep Purple wciąż trafia na okładki magazynów muzycznych, Thin Lizzy jest przez wielu postrzegany jako ten zespół od „Whiskey in The Jar” czy „The Boys Are Back In Town”. Osobiście, gdybym z wszystkich tych hardrockowych zespołów lat 70. mógł ocalić tylko jeden, bez wahania wybrałbym właśnie Thin Lizzy. Byli zwyczajnie najlepsi i jedyni w swoim rodzaju.
PIERWSZA: „Thin Lizzy” (Deca Records)
Debiutancki krążek Irlandczyków znacząco różni się od późniejszych, hardrockowych albumów, z których zasłynęli. Na „Thin Lizzy” Lynnot i spółka dopiero szukali swojego brzmienia – sporo eksperymentowali, zahaczając o blues, soul, folk, psychodelę oraz hard rocka. Dla kogoś, kto poznał ten zespół od „Jailbreak” czy „Bad Reputation”, początek płyty może być szokujący. „The Friendly Ranger At Clontarf Castle” zaczyna się od deklamacji Lynnota, której towarzyszy psychodelicznie majacząca gitara Erica Bella. Cały ten numer brzmi jak zespół rozgrzewający się przed próbą, ale w jego końcówce pojawia się gitarowa harmonia, której to użycie jakiś czas później stanie się znakiem rozpoznawczym zespołu. Słychać, że Thin Lizzy mają wiele pomysłów, ale tak naprawdę nie wiedzą jeszcze, jak chcą brzmieć. „Honesty Is No Excuse”, ze smyczkami i melancholijną atmosferą, mogłoby się równie dobrze znaleźć na „Space Oddity” Bowiego, „Ray-Gun” brzmi bardzo hendriksowsko, „Look What The Wind Blew In” to zapowiedź późniejszego Thin Lizzy, z zadziornym riffem i wpadającym w ucho refrenem, podobnie jak „Return Of The Farmer’s Son” – intro tego numeru przypomina pierwsze dźwięki „Highway Star” (przy czym „Machine Head” Purpli ukazał się rok później, więc, jeśli już, to oni inspirowali się Thin Lizzy), melodia wokalna w zwrotce jest niemal identyczna jak ta w hitowym „Whiskey In The Jar”, nagranym przez Irlandczyków rok później, a cały ten numer przywodzi na myśl amerykańskie Grand Funk Railroad. Nie brakuje pomysłów, ale spójności jak najbardziej. Dobrze tę płytę opisują słowa Stuarta Bermana, który w retrospektywnej recenzji kolejnego albumu Thin Lizzy, „Shades Of a Blue Orphanage”, napisał, że muzykom nie brakowało ambicji, ale brakowało kierunku. Na ścieżkę, z której pozostali po dziś dzień znani, Irlandczycy wkroczyli w 1973 roku wydając „Vagabonds Of The Western World”. Pierwsze dwie płyty pozostają w pewnym sensie wersją demo tej legendarnej kapeli. W zasadzie jeden tylko element tej muzyki już wtedy był na najwyższym poziomie – mowa o wokalu Phila Lynotta, który od początku śpiewał fantastycznie, z ogromną swadą, dużą pewnością siebie, odnajdując się znakomicie zarówno w tych bardziej folkowych czy melancholijnych, jak i hardrockowych klimatach. „Thin Lizzy” pozostaje jednak w cieniu następnych dokonań zespołu, a większość fanów mogłaby ten album skwitować cytatem z „Jailbreak”: see, me and the boys, we don’t like it.
NAJLEPSZA: „Live and Dangerous” (Vertigo Records)
Cóż, najbardziej oczywistym wyborem byłby tutaj „Jailbreak” – wzorzec z Sèvres rockowej płyty, absolutny kanon muzyki gitarowej. Jednak wydany rok później „Bad Reputation” nie jest wcale gorszy, dlatego postanowiłem pogodzić ze sobą te dwa fantastyczne krążki i wybrać koncertówkę, na której znalazły się najlepsze numery z tych albumów. „Live and Dangerous” jest powszechnie uważana za jedną z najlepszych płyt koncertowych. Wymienia się ją jednym tchem obok „Alive!” Kiss, „Made In Japan” Deep Purple, „Unleashed In The East” Judas Priest czy „No Sleep ‘til Hammersmith” Motörhead. I nic dziwnego – to największe hity Thin Lizzy zagrane na delikatnym przyspieszeniu, z taką energią, że wersje studyjne się chowają. Posłuchajcie „Rosalie” z „Fighting”, a potem wersji koncertowej – brzmią niemal jak dwa różne numery. Wersja z „Live and Dangerous” jest zagrana szybciej, brzmi wręcz heavymetalowo. Podobnie jest z innymi piosenkami, które się na tym krążku znalazły. Każdy utwór brzmi tu bezbłędnie. Fantastyczny jest początek, z „Jailbreak”, hitowym „Southbound”, czy prawdopodobnie najlepszym utworem Thin Lizzy, czyli „Emerald”, ale dalej jest nie mniej ciekawie, a „Cowboy Song” przechodzące płynnie w „The Boys Are Back in Town”, jak gdyby był to jeden, długi utwór, to mistrzostwo świata. Sporo kontrowersji budzi wciąż kwestia overdubbingu. Producent krążka, legendarny Tony Visconti, twierdzi, że ponad połowa płyty została dograna w studio, a z wersji koncertowych pozostały głównie ścieżki perkusji i dźwięki widowni. Członkowie zespołu mówili jedynie o kilku niezbędnych partiach, które trzeba było dograć, żeby brzmienie było nieco mocniejsze. Visconti prace nad płytą wspominał źle. – Powinienem był zdać sobie sprawę, że będę miał kłopoty, gdy tylko dotarły do mnie taśmy. Zespół nagrał kilka koncertów w Ameryce i Europie, co samo w sobie nie stanowiło problemu. Trudności zaczęły się, gdy odkryłem, że formaty taśm były różne; niektóre były nagrywane z modną prędkością 30 ips (cali na sekundę), a pozostałe z prędkością 15 ips – tłumaczy producent. – Niektóre używały systemu Dolby A, inne nie, niektóre korzystały z krzywej częstotliwości AES, a inne z europejskiej krzywej CCIR. Nie wdając się w szczegóły techniczne, to był koszmar – pisał po latach w swojej autobiografii. Phil błagał o możliwość poprawienia niektórych wokali poprzez dodanie kilku linijek w poszczególnych wersach. Dopasowanie charakterystyki mikrofonu do każdej ścieżki okazało się prawie niemożliwe. W tle, na ścieżkach wokalnych, było słychać gitary i perkusję, których zauważalnie brakowało, gdy Phil ponownie śpiewał w akustycznie suchym studiu. Zamiast niekończących się godzin prób dopasowania dźwięku, łatwiej było nam po prostu nagrać wokale od nowa! Mimo wszystko Visconti był zadowolony z rezultatu. – Ta płyta stała się wielkim hitem i inspiracją dla setek zespołów, nawet U2 wspomina ten krążek jako wiele dla nich znaczący – kończy.
NAJCIĘŻSZY: „Thunder and Lightning” (Vertigo Records)
Jak wspominał Tony Visconti, Thin Lizzy byli inspiracją dla setek zespołów – również metalowych. Panowie z Mastodon wymieniają irlandzką kapelę jako jedną ze swoich największych inspiracji, nagrali nawet cover „Emerald”, a w ich twórczości można usłyszeć echa muzyki Lynotta i spółki. Bill Steer z Carcass również wspomina o Thin Lizzy jako źródle inspiracji dla swojego zespołu, podobnie jak muzycy Testament, Anthrax czy Megadeth. Thin Lizzy zespołem metalowym nie byli, ale pod koniec działalności ewoluowali w nieco cięższym kierunku, czego zwieńczeniem był najcięższy album w ich karierze – „Thunder and Lightning”. Na początku lat 80. hard rock dogorywał, a heavy metal święcił triumfy, na dodatek do zespołu dołączył były gitarzysta Tygers of Pan Tang, John Sykes, który skierował brzmienie Irlandczyków na heavy metalowe tory. To właśnie Sykes, do spółki z Lynottem, napisał największy hit pochodzący z tej płyty, „Cold Sweat”, coverowany później przez Sodom, Megadeth czy Helloween. Cała płyta przesiąknięta jest mroczną, gęsta atmosferą, potęgowana jeszcze przez wyjątkowo niskie i brudne jak na Thin Lizzy brzmienie. Otwierający płytę kawałek tytułowy to najszybsza i najcięższa pozycja w całej dyskografii Irlandczyków, a wspomniane „Cold Sweat” czy „The Holy War” mogłyby być równie dobrze nagrane przez jakiś zespół NWoBHM. „Thunder and Lightning” jest też bardzo mroczny i ciężki w warstwie tekstowej. Wyróżnia się pod tym względem najspokojniejsza kompozycja na płycie, balladowa „The Sun Goes Down”, w której Lynott mierzy się ze swoim uzależnieniem od heroiny: She tries her best to leave him / But she is still captured by his spell / She knows now she must deceive him / He knows it all to well. Tekst uderza tym bardziej z dzisiejszej perspektywy, kiedy wiemy już, ze trzy lata po wydaniu tej piosenki frontman Thin Lizzy zmarł z powodu komplikacji związanych z uzależnieniem. Kilka miesięcy po wydaniu tej płyty zespół się rozpadł, a Phil Lynott bez większego powodzenia skupił się na karierze solowej. Nie odniósł sukcesu, a w 1986 roku planował reunion Thin Lizzy, który z powodu jego przedwczesnej śmieci nie doszedł do skutku.
Podsumowując: był to wielki zespół, który zostawił nam mnóstwo dobrej muzyki. Korzystając z weekendu, polecamy, abyście czym prędzej odświeżyli sobie klasyki Thin Lizzy!