Gdybyście zrobili wśród metalowców sondę nt. kapel, które wywróciły gatunek do góry nogami, Voivod pojawiłby się może u jednego na stu ankietowanych. Kanadyjscy kosmici zawsze – nawet w swoim złotym okresie – plasowali się daleko za czołówką, bo za dziwni, zbyt mało piosenkowi, zbyt trudni do zdefiniowania, do bólu progresywni… Perspektywa czasu pokazuje, jak istotnym byli składem i jak wbite mieli w szufladki. Od zawsze chodziło u nich o to, co w metalu najważniejsze, czyli o wyobraźnię.
TA PIERWSZA: „War and Pain” (Metal Blade)
Niektórzy fani Voivod podchodzą do „War and Pain” – czy nawet dwa lata młodszego „Rrröööaaarrr” – z przesadną rezerwą. Najczęstszymi argumentami jest rzekomy prymitywizm tej muzyki, brak aranżacyjnej brawury z późniejszych krążków i inne nudy. Oczywiście to głupota, ponieważ debiutancki krążek Kanadyjczyków to esencja metalu. Jest wściekły, brudny, naładowany punkowym elementem, kąsa słuchacza i nie odpuszcza. Ten materiał z 1984 roku to chyba najdziksze, co Voivod wypuścił i bardzo dobrze, bo zaprezentowana tu agresja w dalszym ciągu sprzedaje ożywcze plaskacze w oba policzki. Z drugiej strony nie mamy do czynienia z jakimś tam thrashowo-punkowym wygarem typowym dla tamtego okresu. Zawodnicy z Quebec już nawet na tak wczesnym etapie pokazywali, że w kontekście wyobraźni i niestandardowych rozwiązań kompozytorskich wyprzedzali wielu swoich kolegów po fachu. W tej kwestii reflektory padają przede wszystkim na Denisa D’Amoura, a więc legendarnego Piggy’ego. Posłuchajcie tylko riffu startującego w ostatniej minucie „Warriors of Ice”, który brzmi tak matematycznie jak King Crimson, a jednocześnie ma w sobie cały piwniczny szał Discharge. Potem przechodzi to w genialne psychodeliczne solo i jedziemy dalej… Niesamowity album.
TA NAJLEPSZA: „Dimension Hatröss” (Noise)
Tych najlepszych płyt Voivod miał przynajmniej kilka. Sam wahałem się, czy wstawić tu „Nothingface”, a może „Killing Technology”, lecz po sekundzie namysłu „Dimension Hatröss” wydało się najrozsądniejszym wyborem. Odnoszę wrażenie, że właśnie na tym albumie Kanadyjczycy w pełni odnaleźli swój styl, łącząc thrashową surowiznę, progresywne połamańce i potrzebę przygodowości czy nawet odrobinę skrzących się riffów, które w przyszłości zostaną uznane za niemal post-hardcore’owe. A jednocześnie – w odróżnieniu od wielu zbliżonych estetycznie kapel – kompozytorski rozwój Voivod nigdy nie przytępił ich ostrza. Nigdy nie zrobili się słodko-pierdzący czy do przesady melodyjni. Słuchacie „Dimension Hatröss” i dalej czujecie tu punkrockowy wygar wtłoczony w tkankę metalowego anturażu. Gdy takie „Tribal Convictions” wychodzi już ze snujących się dysonansowo poszatkowanych riffów, zupełnie znikąd wjeżdża w rozkoszny d-beat, by dosłownie po chwili przeskoczyć do niemal altrockowej sekwencji, ale podanej z takim poziomem siary i bezkompromisowości, że chyba nie ma drugiej takiej muzyki na świecie. Jeśli dobrze się zastanowić, opisałem w ten sposób najlepsze lata Voivod jako całość. Tłukli po łbie, a jednocześnie rzucali intelektualne wyzwania. Zawsze pod włos, nigdy pod koniunkturę.
NAJBARDZIEJ NIEDOCENIANA: „Phobos” (Hypnotic)
I znów – tych niedocenionych płyt Voivod też miał parę. Najwidoczniej taka już dola niektórych artystów dumnie dzierżących sztandar leaders not followers… A chodzi o to, że w latach 90., gdy praktycznie wszyscy thrashowi zawodnicy gorączkowo poszukiwali nowego stylu i usilnie chcieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości, Voivod cały czas był sobą. Owszem, również zrezygnowali z thrashu, lecz była to zupełnie naturalna kolej rzeczy, a nie efekt tracenia gruntu pod nogami. Wydane w 1997 roku „Phobos” to chyba najlepszy tego przykład. Nie będzie przesadą powiedzieć, że w tamtym czasie Kanadyjczycy właściwie nikogo nie obchodzili. Grali koncerty dla kilkudziesięciu osób, funkcjonowali totalnie pod radarem metalowego mainstreamu. Tymczasem na wspomnianym materiale zrobili to, co robią najlepiej, ale jeszcze lepiej niż zawsze – zabrali nas w kosmos bez potrzeby wstawania z kanapy. „Phobos” jest dokładnie taka jak jej tytuł, jak wyobrażenie sobie przemierzania tego marsowego księżyca – szorstka, zimna, niepokojąca, osaczająca. To utwory właściwie bliższe sludge metalowi czy nawet noise rockowi niż thrashowi w jakiejkolwiek formie. Muzyka Voivod na tym krążku jest odhumanizowana, jakby zamknięta w szczelnej skorupie. Słuchacie tych neurotycznych riffów i macie w głowie, nomen omen, Neurosis albo to, co później będzie robił Mastodon. Przełomowa, wyprzedzająca swój czas rzecz.
Obecnie Voivod ma się całkiem nieźle. Ich ostatnia duża płyta, „Synchro Anarchy” z 2022 roku, to zupełnie przyzwoity techniczny thrash nagrany tak, jak tylko Voivod umie. Wiadomo, dawnych uniesień brak, ale poniżej dobrego poziomu nie schodzą. I tak, wciąż są niedoceniani, wciąż nie widać nigdzie revivalu tych szalonych Kanadyjczyków… Szkoda. Jeśli jednak kiedyś do niego dojdzie, będę stał w pierwszym rzędzie.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu