Kultury różnych regionów globu są pod wieloma względami odmienne, ale mają też liczne punkty wspólne. Ta japońska wydaje się jednak nie tyle pochodzić z innego kraju, co z odległej galaktyki, a stosowana przez nią symbolika, kody i normy zaskakują nawet dzisiaj, kiedy manga i anime są popularniejsze niż kiedykolwiek dotąd, Godzilla znowu podbija kina i z roku na rok coraz więcej osób widzi w Harukim Murakamim noblowski odpowiednik Leonarda DiCaprio – jemu też najważniejsza nagroda w branży się należy. Przyczyną w dużym stopniu jest sakoku, czyli izolacjonistyczna polityka niemal kompletnie odcinająca Japonię od świata aż do 1853 roku. To, co wówczas Zachód postrzegał jako zacofanie, dzisiaj przynosi obserwowane z podziwem owoce. Pokazuje, w jak odmiennym, wymykającym się znanym kliszom kierunku mogą zmierzać artyści wyłączeni z uspójniających konsekwencji globalizacji.
Odcięcie od świata – które w kolejnych latach nie zostało gwałtownie przerwane, tylko przemijało stopniowo, na dobre przyspieszając dopiero po II wojnie światowej – przełożyło się również na muzykę. X Japan, pierwszy naprawdę duży metalowy zespół tego kraju, z jednej strony czerpał pełnymi garściami z twórczości Kiss, z drugiej był do tego stopnia przesiąknięty tradycjami swojej ojczyzny, że nie potrafił ich odrzucić i poddać się naśladownictwu. Japońskie poczucie rytmu jest wyraźnie inne (wystarczy posłuchać samej mowy – często albo monotonnej, albo przesadnie ekspresyjnej), co często przekłada się na funkcjonowanie w dwóch przeciwstawnych trybach – agresywnym i ckliwym. Yoshiki, lider X Japan, jest i perkusistą, i pianistą zespołu, ale – co oczywiste – nigdy nie pełni tych funkcji jednocześnie. Kiedy zasiada za zestawem, tłucze go niemiłosiernie na niemal speedmetalową modłę. Kiedy zajmuje miejsce przed klawiaturą, za cel zdaje się obierać wyciskanie z publiczności łez do ostatniej kropli. Niektóre późniejsze zespoły poszły nawet o krok dalej i zaczęły wprowadzać podobne przeskoki w pojedynczych utworach, jak na przykład popularne The Gazette w „Filth in the Beauty”, które w 2007 roku dokonywało gwałtownych wolt pomiędzy cukierkowym popem a nu metalem w schizofrenicznym stylu, jaki kilka lat później stał się fundamentem hyperpopu.
Do Saidan ma się to tak, że amerykański duet sięgnął po metodologię japońskiego rocka (choć nie tylko po nią), po jego słabość do zgrabnych, błyskawicznie wpadających w ucho melodii i spróbował przeobrazić je na blackmetalową modłę, ale że nie potrafił przy tym wyzbyć się zakorzenionych w bluesie przyzwyczajeń, to wyszło coś jeszcze innego, bardzo osobliwego i kuriozalnego. W warstwie wizualnej można nawet dodać, że nieco obciachowego – Splatterpvnk i Hundosai przypominają bardziej członków oddziału Anbu z mangi „Naruto” niż Euronymous albo Abbatha – ale nie ma w tym przypadku. Celowo przerysowali szablonowy wizerunek czarno-metalowej kapeli, potęgując go do tak wysokiego stopnia, że nie da się dłużej tego anturażu traktować na poważnie. Zachowują przy tym szacunek dla pionierów, ale – jak nie trudno się domyślić – tyle nie wystarczyło, by uchronili się przed gromami spadającymi na głowy. Ogromnej części blackmetalowej publiczności (czy metalowej w ogóle) tego rodzaju żarty nie są w smak, nawet jeżeli formułowane w dobrej wierze. Czy jednak duetowi zależy na tym, by postrzegano go jako „autentyczny”? Można powątpiewać, skoro album opisał tak: „»Visual Kill« zabiera słuchaczy w podróż przez nekrofilskie piekło i podąża za makabrycznym życiem, śmiercią i życiem pozagrobowym studenta, który w zawrotnym tempie pogrąża się w rozpaczy, z jakiej nie sposób się wyzwolić”.
Całą tę dziwaczną otoczkę można albo polubić, albo uznać za nazbyt obciachową, ale ostatecznie kluczowe jest to, co pozostaje po wycięciu kontekstu. Gdyby Saidan okazało się jedynie konceptualną fuzją łączącą skandynawski black metal z japońskim komiksem i horrorem, szkoda byłoby rezultatowi poświęcać aż tyle akapitów. Najmocniejszym argumentem muzyków z Nashville jest jednak muzyka sama w sobie i niespotykany dotąd kalejdoskop doskonale znanych zagrań oraz pomysłów. Nowe w muzyce na ogół jest dzisiaj przecież właśnie tym – takim połączeniem wpływów, na jakie nikt wcześniej nie wpadł, czego skuteczności dowiodły w ostatnich latach chociażby sukcesy Zeal & Ardor czy Babymetal.
„Visual Kill: The Blossoming of Psychotic Depravity” stoi przede wszystkim melodiami, a te zawsze były głównym atutem black metalu. Po stylistycznej transformacji i obniżeniu tempa „Funeral Fog” Mayhem, „Tyrants” Immortal czy „Morningstar” Gehenny (nie wspominając nawet o twórczości Cradle of Filth albo Dimmu Borgir) bez trudu dałoby się przekształcić w rockowe czy nawet popowe przeboje, ale wymagałoby to po stronie aranżera niemałej fantazji i osłuchania z obydwiema skrajnościami. W przypadku Saidan wytężać uszu nie trzeba, bo nawet ktoś, kto z żadną odmianą metalu nigdy dotąd nie miał do czynienia od pierwszych akordów otwierającego album „Genocidal Bloodfiend” będzie w stanie nucić razem z gitarą. Przed nuceniem może się wręcz nie udać powstrzymać, bo Splatterpvnk tak dobiera interwały, że powstałe z ich użyciem melodyjne łańcuchy nie tylko szybko chwytają, ale też długo nie chcą puścić.
Wbrew gatunkowemu stereotypowi, jest tutaj w dodatku więcej światła niż mroku. W refrenie tego samego kawałka panuje wręcz uskrzydlająca, podnosząca na duchu aura, która – trzymając się wysłużonych klisz – bardziej niż do pogrążania się w ponurych myślach, motywuje do skupienia się na czymś pozytywnym. Po przesłuchaniu kilku kolejnych utworów okazuje się, że taki sposób komponowania jest dla Saidan emblematyczny – chociaż duetowi nie brakuje ciężaru, ekstremalnych prędkości i agresji wydobywanej blastami oraz charakterystycznym tremolo, bez większego wysiłku można do nich przytupywać, podśpiewywać pod nosem, odtwarzać w głowie znakomite gitarowe solówki, których hardrockowego rodowodu nie próbowano nawet zakamuflować (jak w „Sick Abducted Purity”) i do tego wyraźnie odczuwać, jak energia zamiast uchodzić po każdym kolejnym riffie, kumuluje się i wzmacnia. Wyjątek stanowi ostatni utwór, niespełna dwuminutowy „Suffer”, który – jeżeli ktoś jeszcze wątpił – dostarcza ostatecznego dowodu na to, że muzykom Saidan gra w duszach więcej niż Bathory, Hellhammer i Darkthrone. To sypialniana ballada lo-fi na gitarę i „czysty” wokal, która bardziej pasuje do melancholijnego emo z akustykiem spod znaku Flatsound.
Kogo uczucia nie zostaną urażone, a w muzyce ceni sobie transformatywność, znajdzie na „Visual Kill” popisową żonglerkę wieloma konceptami. Obejmującymi nie tylko black metal i j-rock, ale również punk rock (ze wskazaniem na horror punk utrzymany w duchu japońskiego Balzac), pop punk czy hard rock. Dla starych wyjadaczy, którzy nie jedno już słyszeli, takie podejście może być świeże, a zarazem nie aż tak odległe od źródła, jak blackgaze Alcest czy mezalians z trapem w wykonaniu Mory Prokazy. Osoby, które z black metalem dotąd nie miały do czynienia mogą z kolei uznać ten materiał za wyjątkowo przystępny, odznaczający się niskim progiem wejścia, wprowadzający do rozległego bogactwa tej muzyki, sięgającego od Von i Dissection przez Gorgoroth i Archgoat po szwajcarski Aara czy nowojorską Melissę. Czy jest to „prawdziwy” black metal? Nie ma obiektywnej miary, która pozwoliłaby odpowiedzieć na to pytanie.
Jarosław Kowal
(wydanie własne, 2024)
zdj. materiały zespołu