Co pojawiło się w twoim życiu jako pierwsze – muzyka filmowa czy rock?
Bardzo proste – oczywiście, że muzyka filmowa. Byłem nią żywo podekscytowany już od szóstego roku życia. Można wręcz powiedzieć, że stała się moją obsesją, która doprowadziła mnie tu, gdzie jestem obecnie. Dosłownie pytałem rodziców, czy mogą kupić mi ścieżki dźwiękowe do różnych filmów, bo wzbudzało to we mnie tyle emocji. W tamtym okresie w ogóle, ale to absolutnie w ogóle nie słuchałem rocka.
To kiedy urzekł cię rock?
W okresie nastoletnim. Właśnie wtedy zrozumiałem, że jest w tym nurcie tyle złożoności, dynamiki i emocji, co w mojej ukochanej muzyce filmowej. Ale znowu – dowiedziałem się o tym tak naprawdę dzięki filmom, a nie losowym poszukiwaniom na własną rękę.
O jakich tytułach mowa?
Przede wszystkim o „Nieśmiertelnym” z 1986 roku – z Christopherem Lambertem w roli głównej. Oprócz wyśmienitej muzyki napisanej przez Michaela Kamena usłyszałem tam jedną z piosenek Queen. Później dotarłem do legendarnej już płyty „The Wall” Pink Floyd, w której powstawaniu Kamen również maczał palce, i zupełnie się w niej zakochałem. Niedługo potem pojawiło się oczywiście „You Could Be Mine” Guns N’ Roses w drugiej części „Terminatora”. Z tego przeszedłem do „November Rain”… Mówiąc ogólnie – wszystkie te doświadczenia spowodowały, że odkryłem w rocku i okolicach rzeczy, których zupełnie się nie spodziewałem.

No tak, ma to sens, bo przecież Guns N’ Roses, Queen czy Pink Floyd grały rocka z wyjątkowo filmowym rozmachem. Jak rozumiem, gdybyś poznał na przykład The Ramones, nie poczułbyś tak wielkiej ekscytacji.
Dokładnie! Gdy jako dzieciak usłyszałem jakąś fajową, ale jednak prostą i krótką rockową piosenkę, nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Ot, rzecz przeleciała mi gdzieś bokiem, bo nie miała w sobie dostatecznego poziomu dramaturgii, wielowątkowości i innych tego typu rzeczy. Albo takie Oingo Boingo – słuchałem tego zespołu wyłącznie dlatego, bo grał w nim Danny Elfman, czyli jeden z moich absolutnych mistrzów w kontekście muzyki filmowej. Potrzebowałem trochę czasu, by pogrzebać i znaleźć w rocku oraz metalu dużo innych kąsków, niekoniecznie powiązanych z muzyką filmową.
To w takim razie dzięki jakiemu zespołowi pokochałeś rocka bądź metal w tym bardziej klasycznym, mniej podpompowanym wydaniu?
Powiem tak – nie wydarzyło się to dawno temu. Powiedzmy, że jakieś piętnaście lat temu. Byłem już dorosłym człowiekiem, a do tego całkiem uznanym kompozytorem. Odpowiadałem wówczas za ścieżkę dźwiękową do serialu „Battlestar Galactica” i któregoś razu wybrałem się na obiad z moim przyjacielem oraz Scottem Ianem z Anthrax – będącym jego kumplem. No i tak jakoś wyszło, że od razu zaczęło nam się miło gadać ze Scottem, aż tu chłop nagle wypalił: Ty to musisz kochać Sepulturę, co nie? Byłem zaskoczony i zapytałem, dlaczego tak uważa, na co odparł: Oglądałem „Battlestar Galactica”, wychwyciłem brzmienie tych plemiennych bębnów i towarzyszący im rytm. Uwierz – umiem rozpoznać metalowca!, więc trochę zmieszany odparłem, że pewnie, uwielbiam Sepulturę, a jednocześnie było mi bardzo głupio, bo zupełnie nie miałem pojęcia, co to za skład. No i wróciłem do domu, odpaliłem którąś z płyt – poczułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. Scott miał rację. Uwielbiam Sepulturę, po prostu przez lata o tym nie wiedziałem! Wszystko dookoła tej kapeli zmieniło mi życie. Już wtedy jako tako orientowałem się w metalu, ale tutaj doszło do absolutnego punktu zwrotnego. Stwierdziłem, że muszę kopać głębiej w tym gatunku, bo jeśli przegapiłem Sepulturę, to pewnikiem ominęło mnie mnóstwo innych równie dobrych rzeczy.
Pamiętasz, o który fragment twojej ścieżki chodziło Scottowi?
Pewnie miał na myśli moją aranżację „All Along the Watchtower” Boba Dylana w trzecim sezonie – przerobiłem ją na piosenkę wyraźnie inspirowaną metalem. Miałem wówczas dwadzieścia parę lat.
Ciekawa sprawa, bo gdy laik – taki jak ja – myśli o ścieżkach dźwiękowych do filmów, ma w głowie kompozycje pisane w oparciu o muzykę klasyczną lub ambient. Rocka i metalu praktycznie nie ma w tym świecie. Chyba znam odpowiedź, ale dopytam: dlaczego tak jest?
Ponieważ rock i metal są zdecydowanie zbyt angażujące, by mogły odgrywać rolę muzyki ilustrującej jakiś film. Te gatunki są tak bardzo absorbujące i zbudowane dookoła popkulturowych tropów, że zaburzyłyby obraz tego, co akurat oglądasz. Nie mógłbyś się zastanowić, czy skupiasz się bardziej na oglądaniu, czy słuchaniu. Widz nie chce czegoś takiego. Rockowe riffy, growle lub hip-hopowe loopy zupełnie by to zrujnowały. Nie dlatego, że są złe, tylko nie pasują. Muzyka poważna jest więc idealnym rozwiązaniem, ponieważ wręcz idealnie pełni funkcję tła – czegoś dopracowanego i majestatycznego, a jednocześnie czegoś, co nie przeszkadza, tylko podsyca wrażenia. Sam, nawet mimo miłości do metalu, rzadko sięgam po ten nurt, gdy tworzę coś na potrzeby obrazów puszczanych na wielkim lub małym ekranie, a gdy to robię, to tylko mając w głowie odpowiednie przyczyny narracyjne.
Lepiej tego nie mogłeś wyjaśnić.
Ale generalnie Scott Ian miał rację. Z jakiegoś powodu moja muzyka brzmi jak metal w uszach ludzi, którzy lubią metal. Taka już moja specyfika jako kompozytora. Dostarczam agresję, moc i emocje – zwłaszcza ten ostatni aspekt odgrywa koronną wręcz rolę.
W jakim sensie? Chodzi o szczerość?
To też, ale mam na myśli co innego. Postrzegam metal jako coś na kształt opery. Zresztą napisałem kiedyś metalową piosenkę do serialu „Władca pierścieni: Pierścienie władzy”, więc od czasu do czasu uda mi się przemycić ten pierwiastek do swojej roboty – nie powiem, że nie. Chodzi oczywiście o deathmetalowy numer „The Last Ballad of Damrod” z gościnnym udziałem Jensa Kidmana z Meshuggah na wokalu. Super nam to wyszło.
OK, czyli podsumowując: muzyka w filmie musi być neutralna?
Nie, ale musi być niewidzialna, musi pełnić funkcję drugoplanową w kontekście akcji obserwowanej na ekranie. Wiesz, jak mówią – prawdziwy magik nigdy nie pokazuje swoich trików. Muzyka w filmie pełni ogromnie istotną rolę, ale trzeba skomponować ją tak, aby osoba oglądająca w ogóle nie musiała się nad tym zastanawiać.
Co myślisz zatem o filmie „To nie jest kraj dla starych ludzi”, w którym nie ma żadnej muzyki?
O, ciekawe. Nie powiedziałbym, że nie ma tam żadnej muzyki, ponieważ pojawiają się pojedyncze przebłyski, ale oczywiście rozumiem, co masz na myśli. Osobiście uważam to za świetny zabieg, idealnie oddający bardzo niepokojącą atmosferę filmu. Bracia Coen zdecydowanie wiedzieli, co robią i chwała im za to.
Współpracowałeś już z najróżniejszymi artystami – od Serja Tankiana, wspomnianym Jensa Kidmana czy Slasha aż po Hoziera lub Sinéad O’ Connor. Czy przy kooperacjach z innymi twórcami podlegasz ich wizji czy mimo wszystko próbujesz stworzyć z cudzych pomysłów coś tak swojego, jak się da?
Świetne pytanie! Faktycznie, na przestrzeni lat działałem z wieloma postaciami, a podane przez ciebie przykłady są bardzo trafne, ponieważ każdy z tych artystów to w zasadzie osobny elektron. Kooperacje wyjątkowo mnie inspirują – to dzięki nim zainteresowałem się światem muzyki filmowej. No, bo zastanówmy się… Jakie jest główne zajęcie kompozytora w tym światku? Współpraca z innymi. Niczego nie robisz na własną rękę. Twoje pomysły przechodzą przez sito producentów, scenarzystów, wydawców, a także innych muzyków. Na szczęście ze wszystkimi z twórców, których wymieniłeś, współpracowało mi się fajnie i bardzo lekko. Bez konfliktów czy dłużyzn.
Materiał na „The Singularity” zacząłeś tworzyć właśnie jako nastolatek – czy twoje pierwotne pomysły pozostały nietknięte, czy jednak nadałeś im nowe życie?
Jest na tej płycie numer „Escape from the Machines”, który nagrałem we współpracy z Joe Satrianim i Slashem. Napisałem go, mając szesnaście lat i nagrałem na czterośladowym magnetofonie kasetowym. Powiem więcej – był to pierwszy kawałek, jaki kiedykolwiek zarejestrowałem. Nadanie tej piosence nowego życia z Satrianim i Slashem to spełnienie marzeń, ponieważ stworzyłem ją, słuchając właśnie ich muzyki i inspirując się nią. Co ciekawe, to demo nagrane na czterościeżkowcu jest dostępne na Spotify, więc możesz go posłuchać i dostrzec, jak pozmieniałem pewne rzeczy w wersji utworu znanej z mojego albumu solowego.
Łukasz Brzozowski
zdj. Ted Sun (1), materiały prasowe artysty (2)