Co się z wami działo przez ostatnie czternaście lat?
B: Cóż, zrobiliśmy sobie przerwę. Bardzo długo, jeżdżąc po świecie, budowaliśmy tę rzecz zwaną zespołem, aż w końcu postanowiliśmy zbudować coś także w domu. Kilkorgu z nas praktycznie w tym samym czasie urodziły się dzieci, więc chcieliśmy się skupić na rodzinie. W międzyczasie z tygodni zrobiły się miesiące, a później z miesięcy – lata. Jasne, każde z nas udzielało się w innych projektach, ale przez długi czas – aż do niedawna – brakowało nam poczucia, że to dobry moment na powrót Rwake. Nie chcieliśmy też robić niczego po łebkach; wychodzimy z założenia, że ta muzyka zasługuje na nasze całkowite skupienie i uwagę. Jeśli nie możemy poświęcić się jej w pełni, lepiej nawet nie zaczynać.
Czyli nie planowaliście, że to wszystko potrwa tak długo?
B: Tak naprawdę dopiero w czasie pandemii życie przystopowało na tyle, że mogliśmy wyrwać się z codziennego kieratu i schematu „praca-dom”. Potrzebowaliśmy takiego impulsu, żeby sobie uświadomić, jak istotny jest dla nas ten zespół i jak bardzo nam go brakowało. To musiała być z naszej strony świadoma decyzja – że chcemy poświęcić czas i energię na stworzenie czegoś nowego. Nie ma tu miejsca na przypadek. Przeszliśmy też małe zmiany składu. Jakoś w 2022-2023 mogliśmy wreszcie na poważnie zacząć pracę nad nową płytą.

Powiedzielibyście, że granie w zespole zajmuje teraz w waszym życiu inne miejsce niż przed przerwą?
B: Jesteśmy po prostu trochę starsi i trochę bardziej dojrzali. Siłą rzeczy działamy nieco inaczej niż te kilkanaście lat temu. Pewnie John mógłby powiedzieć na ten temat coś więcej.
J: Obecnie granie w zespole wiąże się dla mnie głównie z poczuciem wielkiej wdzięczności. Samo to, że w środku pandemii Jeff zaczął nam podsyłać szkice utworów, o których mogliśmy później wszyscy dyskutować, że mieliśmy taką wspólną przestrzeń do dyskusji – choćby tylko wirtualną – stanowiło wtedy dla mnie źródło otuchy. W tym samym czasie urodziło mi się pierwsze dziecko i nie mogłem przestać myśleć, na jaki świat je sprowadziłem – ze względów epidemiologicznych, geopolitycznych i tak dalej. Natomiast poczucie, że jestem częścią grupy ludzi, z którymi coś mnie łączy i z którymi mogę tworzyć nowe rzeczy, okazało się bardzo pocieszające. Uważam, że sztuka powinna wyrastać właśnie z życia: z miłości, ze straty, z tego, jak się rozwijamy jako ludzie. Zwłaszcza w przypadku zespołu, który wraca po tak długim czasie i tak długo nic nie wydawał.
Jeff (Morgan, perkusista Rwake – red.) stwierdził, że jesteście dzisiaj w stanie podejmować „zdrowsze” decyzje niż kiedyś. Co mógł mieć na myśli?
B: W przeszłości na próbach często towarzyszył nam alkohol albo inne środki. Później podejmowaliśmy różne decyzje „w innych stanach świadomości”. Teraz jest inaczej – prawie wszyscy jesteśmy po czterdziestce, ale czujemy się lepiej niż kiedykolwiek. Zarówno na poziomie fizycznym, jak i tym psychicznym czy duchowym. Kiedyś nie miałam zdrowia, żeby chodzić po górach – obecnie nie sprawia mi to żadnych trudności. Myślę, że to miał na myśli Jeff.
J: Oczywiście nie popadamy w skrajności, jeśli ktoś chce zrobić przerwę na fajkę – nie ma problemu. Ale nie ma już ryzyka, że próba przerodzi się w festiwal picia piwa. Te nasze spotkania to teraz solidne, czterogodzinne maratony grania muzyki i zwykłego cieszenia się swoim towarzystwem. I to faktycznie jest zdrowsze niż kiedyś.
B: Zmieniło się to, że jesteśmy teraz porozrzucani po całych Stanach. Kiedy już uda zebrać się wszystkich w jednym miejscu, jesteśmy tak nakręceni, że kreatywność aż kipi. Nie twierdzę, że w przeszłości było inaczej, ale jednak nauczyliśmy się doceniać te spotkania bardziej niż wtedy, gdy wszyscy siedzieliśmy w jednym mieście i mogliśmy zorganizować próbę dosłownie w pięć minut.
W kontekście tytułu nowej płyty – jaka jest wasza definicja magii?
B: Mieliśmy tu na myśli duchowe odrodzenie. Odnowienie więzi ze światem. Na pewno nie chodziło nam o to, by nasz powrót do grania określać mianem „powrotu magii”. Aczkolwiek każdy może interpretować to sobie po swojemu. Wydaje mi się, że Chris Terry zaczerpnął ten tytuł z jakiegoś komiksu, ale ręki nie dam sobie uciąć; komiksy to nie moja bajka. (śmiech)
Patrząc z zewnątrz Rwake wydaje się zespołem, w którym chodzi o coś więcej niż muzykę. Gdzie poszukujecie tego „duchowego” aspektu grania, czy raczej: gdzie go znajdujecie?
B: Proces twórczy postrzegam jako próbę uchwycenia jakiejś boskiej cząstki. Za pomocą muzyki oddajemy tylko to, co daje nam wszechświat. Jesteśmy bardziej przekaźnikami niż czymkolwiek innym. Jeff lubi mówić, że udało mu się „uchwycić” riff, nie stworzyć. Muzyka to dla mnie forma medytacji, eksploracji tej sfery duchowej – jakkolwiek ją definiować.
J: Zgoda, ale dla mnie najpotężniejszym przeżyciem jest jednak granie na żywo. Wrócę do poczucia wdzięczności, o którym mówiłem wcześniej – kiedy stoję na scenie i widzę dookoła siebie ludzi, których kocham, szanuję i z którymi łączy mnie wspólnie tworzona muzyka, czuję głównie wdzięczność, że możemy to robić i że mówimy jako zespół swoim własnym językiem. Jesteśmy w tym razem, chociaż wiadomo: w czasie grania każdy odpływa w swoją stronę. Dotyczy to także słuchaczy. W każdym razie jeśli muzyka budzi w nas takie ekstatyczne odczucia już w czasie jej pisania, to mam pewność, że na koncertach te emocje tylko się spotęgują.
Mam też wrażenie, że im dalej w las, tym ten nacisk na duchowość jest u was większy.
B: Tak, bo im starsi jesteśmy, tym łatwiej przychodzi nam skupienie się na „tu i teraz” i docenienie wszystkiego, co się wokół nas dzieje.
To wasza pierwsza płyta z Austinem Sublettem jako gitarzystą prowadzącym. Co wniósł do zespołu? Jego partie na „The Return of Magik” – zwłaszcza partie solowe – wydają się dość nowoczesne w kontekście tego, czego zwykle można się spodziewać po Rwake.
B: Dla mnie określenie „gitarzysta prowadzący” jest mylące, nie mamy gitarzysty prowadzącego, albo inaczej – jeśli już, to mamy ich dwóch. Łatwo też o tym zapomnieć, ale dla Johna to również jest pierwsza płyta Rwake, w której nagrywaniu brał udział – mimo że jest z nami od kilkunastu lat, włożył w ten zespół sporo pracy i poświęcenia, a w kwestii songwritingu Jeff ufa mu jak mało komu. Wracając do Austina: jest od nas jakieś dwadzieścia lat młodszy i wszedł do zespołu, w którym wszyscy znają się ze sobą dobre trzy dekady. Myślę, że w takim układzie każdemu byłoby trudno, ale nie jemu – obyło się bez dziwnych czy niezręcznych sytuacji. Zaraża nas swoją energią i ekscytacją, bo jest o wiele młodszy, trasy czy generalnie funkcjonowanie w branży muzycznej jeszcze nie zdążyły go zmęczyć, wszystko jest dla niego nowe i ciekawe. Dla nas to również powiew świeżego powietrza. Fakt, Austin jest bardzo technicznym gitarzystą: rozkłada wszystko na czynniki pierwsze, rozpisuje swoje partie na taby, dywaguje nad najdrobniejszymi szczegółami. Tak jak mówię: pojawienie się nowej osoby w grupie ludzi, którzy znają się ze sobą od tak dawna, teoretycznie mogło się wiązać z licznymi komplikacjami, ale w jego przypadku wszystko przebiegło bez najmniejszych problemów. John, to był 2022 czy 2023?
J: Chyba wczesny 2023.
B: W każdym razie Jeff powiedział, że zna takiego wymiatacza i czy chcielibyśmy dać mu szansę. Jasne, że chcieliśmy – w tamtym momencie byliśmy już po wstępnych przymiarkach z kilkoma innymi gitarzystami, ale z żadnym nie złapaliśmy nici porozumienia. Austin przyszedł z pięcioma czy sześcioma numerami, których nauczył się w międzyczasie, i… od razu wiedzieliśmy, że to jest to. Nawet, jeżeli nie ma takiego doświadczenia jak reszta zespołu, to jest na tyle zaangażowany w granie, że mamy pewność, że zawsze będzie przygotowany na 100%. To sporo ułatwia. Owszem, mamy różne gusta, Austin jako dzieciak słuchał innej muzyki niż my. Jest jednak na tyle dobrym gitarzystą, że zawsze wie, czego potrzeba konkretnej piosence.
J: Jego partie solowe są zwyczajnie popierdolone. Uwielbiam je. Powiedziałeś „nowoczesne” – zgadzam się, ale nie nowoczesne do przesady. Jest w tym także melodia, wyczucie i dobry smak. Wie, co zagrać w danym momencie. Ale faktycznie jest trochę tak, że jego granie dodaje nam bardziej współczesnego sznytu.

„The Return of Magik” to bardzo dynamiczny album, zbudowany na grze kontrastów między sludge’owym riffem a bardziej wyciszonymi, psychodelicznymi momentami uzupełnionymi o melodeklamację czy spoken word. Ciężko było znaleźć równowagę między tymi dwiema skrajnościami?
B: Zawsze przykładaliśmy dużą wagę do dynamiki. Wiadomo, nie ma światła bez ciemności i ciemności bez światła. Ta zasada sprawdza się także w muzyce. Ciężki riff po zderzeniu z jakąś akustyczną partią nagle może się zrobić dziesięć razy cięższy. Przepadamy za dłuższymi formami, zarówno jako słuchacze, jak i muzycy. W tym kontekście wolimy widzieć w naszych płytach nie zlepek kilku utworów, tylko jedną wielką całość. Jeden motyw powinien wynikać z drugiego, nic nie istnieje w próżni. I zawsze szczyciliśmy się tym, że w ramach 15-minutowej kompozycji staramy się zmieścić jak najwięcej różnych wątków. Chcemy pisać tak różnorodną muzykę, jak to tylko możliwe. Nic nas nie ogranicza, nie interesują nas żadne ramy gatunkowe. To dość wyzwalające uczucie. Ale tak, ostatecznie wszystko sprowadza się do grania dynamiką – budowanie i burzenie, budowanie i burzenie. I tak w kółko.
J: Kiedy Jeff podrzuca nam do wglądu rzeczy, nad którymi pracuje, zwykle jest to jakiś szkielet utworu w mniej lub bardziej sprecyzowanym kształcie. Najważniejsze to podejść do tego instynktownie, wyczuć vibe i klimat; od tego wszystko się zaczyna. Dopiero później można wyciągnąć szkło powiększające i skupić się na szczegółach: tu dołożyć solo, tu jakiś riff, a tam jeszcze coś innego. Piękne jest to, że dostając od Jeffa dobrą „bazę” utworu mamy już pewność, że utwór będzie dobry. Dobudowując kolejne warstwy staramy się tylko wycisnąć z niego absolutne maksimum. Tak czy inaczej – początkowo polegamy w 100% na instynkcie. Najpierw serce, później mózg.
B: Na nowej płycie nawet bardziej niż w przypadku poprzednich oparliśmy się na schemacie: Jeff przynosi fundamenty, my dokładamy do nich kolejne warstwy. Tych warstw było sporo, mimo to… uważam, że i tak wykazaliśmy się umiarem i zdrowym rozsądkiem. (śmiech) W tym sensie, że moglibyśmy dobudowywać je dalej, bez końca. Musieliśmy sobie powtarzać, że nawet jeśli możemy coś zrobić, to niekoniecznie powinniśmy. Jako wokalistka i instrumentalistka zawsze zadaję sobie pytanie, czy to, co dokładam do utworu, jest tam niezbędne. I czy bez tego utwór jako całość byłby mniej kompletny. Umiar jest ważny przede wszystkim dlatego, że Rwake to dla nas typowo koncertowy zespół. Nie chcemy robić na płytach niczego, czego nie bylibyśmy później w stanie zagrać na żywo. Może takie podejście to trochę relikt poprzedniej epoki. Nie wiem, czy młodsze kapele mają podobne priorytety. W każdym razie moglibyśmy polecieć do Europy bez żadnych gratów, zagrać na pożyczonym na miejscu sprzęcie i pewnie zabrzmielibyśmy podobnie jak na płycie. Gdyby nie umiar, bylibyśmy zupełnie innym zespołem. Nawet ostatnio myślałam o tym, że chyba powinniśmy mieć inny, typowo studyjny projekt, w którym moglibyśmy puścić wodze fantazji i zaprosić do współpracy np. orkiestrę czy chór. W Rwake tego nie zrobimy – tzn. moglibyśmy, tylko nie byłoby jak przenieść tego potem na scenę.
Rozumiem, że towarzyszy wam poczucie, że – wyłączając współpracę z orkiestrą – możecie zrobić absolutnie wszystko?
B: Tak, bo nigdy nie daliśmy się zamknąć w pudełku. Nigdy nie powiedzieliśmy „tacy jesteśmy, gramy to i to”. Jasne, przylepiano nam łatki sludge’owego czy doomowego zespołu, ale czy słusznie? Moim zdaniem niekoniecznie. Jeśli już, to wolałabym metkę „progresywny”. Wydaje się mniej ograniczająca. Możemy robić, co chcemy, bo sami jesteśmy swoją własną publicznością. Nie zastanawiamy się nad tym, jak ktoś z zewnątrz odbierze to, co robimy; rozważania typu „ludzie na pewno pokochają ten riff” nigdy nie były częścią naszego procesu twórczego. Myślę, że to samo można powiedzieć o większości dobrych zespołów – zwykle na pierwszy rzut oka da się rozpoznać, kto robi to dla własnej satysfakcji, a kto ma z tyłu głowy oczekiwania słuchaczy.
Adam Gościniak
zdj. Brett Cole