„Slaughter of the Soul” – dzieciaki z Göteborga zmieniające świat

Dodano: 28.05.2025
Czwarta płyta At The Gates wywróciła metal do góry nogami, ale jej twórcy nie byli najszczęśliwsi na świecie.

Dzisiaj „Slaughter of the Soul” to monolit. Perła w koronie melodyjnego death metalu, absolutnie referencyjna i pionierska płyta w dziejach metalcore’a. Materiał, który zmienił stawkę na zawsze. Ale gdy już się ukazał, nie towarzyszyły mu fanfary czy huk otwieranych szampanów, tylko pot, łzy i zagubienie. Albo inaczej – towarzyszyły, lecz tylko przez krótką chwilę. Szczęście szybko zmieniło się w brutalną rzeczywistość. Dlaczego ten album jest tak ważny i dlaczego akurat po nim Szwedzi zwinęli żagle? 

W PEŁNI UKSZTAŁTOWANY STYL

Miejmy to z głowy – kocham wczesną erę At The Gates. Wczesną, czyli zaczynającą się na „Gardens of Grief” i kończącą na „With Fear I Kiss the Burning Darkness”. Wówczas zajadły, ciągle fermentujący, przepełniony szaleństwem i desperacją death metal At The Gates był czymś innym od reszty sceny. Brzmiał niebezpiecznie, ale i melodyjnie. Aranżacyjna brawura i niemal progresywne pomysły spajały się z blackmetalową siarką wyzierającą z riffów czy wokali Tompy Lindberga – wspaniałe rzeczy. Niestety dla szerszego grona była to muzyka, jak określał sam zespół, niezrozumiała. Aby utrzymać się na powierzchni, At The Gates potrzebowali prostszego, bardziej kompaktowego stylu. Formułę znaną ze „Slaughter of the Soul” usłyszeliśmy w pierwotnej wersji już na „Terminal Spirit Disease”, lecz to właśnie na krążku z 1995 roku wszystkie klocki wpadły na swoje miejsce. Rozpędzone riffy w guście Slayera, lecz o bardziej ekstremalnym podłożu, inspiracje Kingiem Diamondem czy nawet Trouble – to właśnie ta płyta. Zestaw wiekopomnych hitów.

IKONICZNE EVERGREENY

Skoro już przy hitach jesteśmy, to właśnie ich obecność zadecydowała o ogromnym sukcesie „Slaughter of the Soul”. Taki ciąg na bramkę w kwestii songwritingu zaczął się przy „Terminal Spirit Disease”, ale jeszcze nie okrzepł, był z deczka nieokrzesany. A tutaj proszę – przebój za przebojem. Począwszy od legendarnego „Blinded by Fear” startującego na otwarcie czy numeru tytułowego z mistrzowsko rozegranymi melodiami aż po kipiące emocjami „Cold”, rozbujane „Suicide Nation” albo gotycko-elektroniczne „The Flames of the End”. Trudno na tym materiale o jakiś widocznie słabszy punkt. Można ten krążek lubić bądź nie, ale trzeba przyznać, że postawienie na bardziej przejrzystą estetykę było dla nich strzałem w dziesiątkę. Jasne, te piosenki są dużo prostsze niż np. na „The Red in the Sky Is Ours”, aczkolwiek nie są prostackie. We wspomnianym już „Cold” mamy wejście godne Bolt Thrower, przejście do thrashowego sprintu, świetne heavymetalowe akcenty w refrenie i wyciszone interludium gdzieś w połowie, po którym następuje skrzące się solo… To nie były jakieś tam żółtodzioby, tylko kompozytorzy pełną gębą.

KIPIĄCY GNIEW

Tuż przed nagraniem „Slaughter of the Soul” At The Gates trzymali w sobie głęboko skrywane frustracje i pragnęli je wyzwolić w ramach nowych piosenek. Czuli, że zasługiwali na dużo więcej, że ich talent powinien wybrzmieć w pełnej krasie. Do momentu premiery „Terminal Spirit Disease” szwedzka grupa wydawała się w Peaceville Records. Mimo legendarnego statusu wytwórni łatwo nie mieli. Podczas jednej z ostatnich tras nie dostali nawet pieniędzy na przelot z Anglii do Szwecji, nie otrzymywali należytej promocji, byli traktowani jak podwórkowy zespół. Sam Tompa przyznawał, że wynikająca z tego furia znalazła swoje odzwierciedlenie w jego tekstach i wokalach na „Slaughter…”. Na szczęście los się do nich uśmiechnął. Przed rozpoczęciem nagrywek na nową płytę swoją ofertę na stół rzuciło równie kluczowe dla ekstremy Earache Records – wtedy muzycy poczuli wielką ulgę. Mogli zarejestrować nowy materiał na spokojnie, dopieszczając każdy detal, zostali należycie wypromowani, klepnięto im wielkie trasy po świecie, po raz pierwszy opuścili Europę… ale coś za coś.

KONIEC BAJKOWEJ PRZYGODY

Gdy „Slaughter of the Soul” ukazało się 14 listopada 1995 roku, z miejsca stało się sensacją. Doświadczenie i uznana marka zespołu w połączeniu z rozhulaną machiną promocyjną Earache Records przyniosło oczekiwane efekty. Tylko w 1995 i 1996 roku grupa zagrała dwa razy więcej koncertów niż przez całą wcześniejszą ścieżkę kariery. Słowem – byli na szczycie. Objechali całą Europę, dali blisko 60 występów za oceanem. Lepiej być nie mogło. A może mogło? Okazało się, że ta bajkowa przygoda i rajd po sławę zakończyły się dużo szybciej, niż ktokolwiek by przypuszczał, a powodem okazała się rosnąca presja. Mimo ambitnych planów i chęci kucia żelaza póki gorące z zespołu znienacka wymeldował się Anders Björler – gitarzysta, twórca znacznej części materiału na „Slaughter of the Soul”. Przejście z podziemia do mainstreamu, trasa za trasą i morderczy reżim związany z promocją marki to było dla niego za dużo. Podziękował więc za wszystko i spakował walizki. Reszta kapeli uznała, że bez niego nie będzie kontynuować i tak oto zakończyła się ta podróż.

Gdy At The Gates pozostawali w niebycie, na ich konto przybywały coraz większe odsetki od kapitału. Melodyjny death metal to byli oni. Metalcore to byli oni. Spora część innych form nowoczesnego metalu to także byli oni. „Slaughter of the Soul” zmieniło grę nie do poznania, a przecież jej twórcy mieli mniej niż 25 lat. W 2007 roku twórcy tego wiekopomnego dzieła wrócili – wciąż nagrywają i koncertują. Jasne, do dawnego geniuszu nie dotarli i pewnie nie dotrą, ale dobrze wiedzieć, że wciąż są z nami.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas