Sólstafir – „Hin helga kvöl”: W stronę słońca

Dodano: 23.10.2024
Za sprawą „Svartir sandar”, czy zwłaszcza o trzy lata młodszej, przełomowej dla zespołu „Ótta”, Sólstafir na dobre rozgościli się w progresywno/postmetalowym krajobrazie urządzonym na islandzką modłę. „Hin helga kvöl” jest jednak nieco innym kawałkiem chleba. Niby rewolucji nie ma, ale pożądane nowości jak najbardziej występują i, co najistotniejsze, działają.

W wywiadzie z frontmanem grupy, Aðalbjörnem Tryggvasonem (który przeczytacie w nadciągającym numerze papierowego Knock Out Zine), zgodnie ustaliliśmy, że Sólstafir w ostatnich latach ciągnie ku gorętszym temperaturom. Na poprzednim „Endless Twilight of Codependent Love” pojawiały się nieśmiałe nawiązania do zabiegów klasycznie blackmetalowych, tymczasem na nowym krążku również ich nie brakuje. Dowodzi tego choćby zaskakujący chyba wszystkich, wytypowany na pierwszego singla numer tytułowy – utrzymany stuprocentowo w ryzach black metalu, ze slayerowym kłusem w drugiej połowie – a na nim zabawa się nie kończy. Jeszcze bardziej żarliwe odcienie czerni prezentuje m.in. „Nú mun ljósið deyja”, gdzie oprócz blastowego wiru i zaciekłego tremolo pojawiają się znane i lubiane w nurcie ambientowe pluśnięcia na drugim planie. Nieźle, co? Poza tym Islandczycy nie sięgają po ekstremę aż tak często, przy czym wspomniane wcześniej gorętsze temperatury są w pełni zauważalne w zasadzie prawie na każdym odcinku „Hin helga kvöl”. Kawałki mają w sobie jakoś więcej rockowej dynamiki i – chciałoby się powiedzieć – luzu. Można uznać, że mimo cierpienia będącego głównym wątkiem krążka Sólstafir znaleźli w sobie odrobinę słońca.

Posłuchajcie „Blakkrakki”, które z jednej strony emanuje lubianym przez ten zespół postpunkowym wyczuciem rytmu, ale z racji krótkich solówkowych odjazdów i nawet użycia tamburynów widać, że doszło do przemeblowania. Nawet, gdy spotykamy tu typowe dla Sólstafir postmetalowe rozlewiska, w których króluje przede wszystkim melancholia, sprawiają one wrażenia znacznie bardziej zbitych w jedno i przemyślanych. W wielu momentach formacja po prostu ucina swoje wędrówki przez rozmyte melodie napędzane baterią delayów i reverbów, zamiast ogrywać je w nieskończoność. To konsekwencja świadomego wyboru, o którym również opowiadał mi Tryggvason – po latach rozciągania wszystkich pomysłów wzdłuż i wszerz postawili na większy rygor kompozytorski. Działa to jak najbardziej dobrze, ponieważ zamiast 10-minutowych kolubryn dostajemy numery skupione mniej więcej w połowie tego czasu, co działa na ich korzyść. Redakcja stylu pozwoliła także na eksplorację chwytliwości. Z wielką radością słucham np. „Vor as” – niesionego głównie tubalnym aranżem bębnów zbitym z świdrującą melodią prowadzącą. Czyżby zgrabne, a przy tym nienachalne nawiązanie do czasów „Svartir sandar”? Całkiem możliwe. Zamiast odkopywania trupów z szafy dostajemy nową jakość, tym bardziej, że rzeczony kawałek w drugiej połowie przybiera wręcz hardrockowy kształt. Takie zmiany to ja rozumiem!

W przyszłym roku Sólstafir wybije trzydziesta rocznica działalności, ale nobliwy status i stabilna trajektoria kariery nie duszą ich kreatywności. „Hin helga kvöl” to najlepszy album Islandczyków od kilkunastu lat, jestem pełen podziwu.

Łukasz Brzozowski

(Century Media Records, 2024)

zdj. Katie Metcalfe

Bilety na koncert Sólstafir w towarzystwie Oranssi Pazuzu i Helgi dostaniecie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas