Szczęście w szczęśliwym domu: rzecz o „Kaleidoscope” Siouxsie and the Banshees

Dodano: 24.06.2025
Moje pierwsze wspomnienie związane z Siouxsie and The Banshees jest banalne jak każda młodość w latach 90., odarta z partyzanckiego kombatanctwa wcześniejszej dekady i nieumiarkowanej dostępności nowego stulecia. Pod koniec XX wieku lepiliśmy wiedzę z tego, co udało się złapać, pożyczyć, kupić (za co?!), a czego nie wiedzieliśmy, to sobie dopowiadaliśmy. Tak to trafiłem na archiwalny już wówczas numer magazynu „Teraz Rock” z artykułem o dziesięciu klasycznych albumach punk rocka. Wśród nich – o „The Scream”, debiutanckiej płycie Banshees. Cały zestaw był zresztą bardzo godny i podsuwał dobre tropy do sprawdzenia na przyszłość, bo znałem wtedy może ze trzy pozycje z tego zestawienia. Tak czy siak – wdrukowałem sobie w głowie, że Siouxsie and The Banshees to punk.

Zbierania ścinków i szczątków ciąg dalszy: kiedy dociera do mnie Siouxsie and the Banshees w formie konkretnych piosenek, zupełnie jak punk nie brzmi. Spellbound z płyty Juju. „This Wheel’s on Fire” – cover utworu Julie Driscoll, który w oryginale znam z czołówki serialu „Absolutely Fabulous”. Inny cover, tym razem Beatlesów – „Dear Prudence”. To nie brzmi jak punk – do takiego odkrywczego wniosku dochodzi nastoletni Bartek, załatanie luk w wiedzy i zrozumieniu zajmie mu dłuższą chwilę. Okazuje się, że pomost między etapem gotyckim, w znaczeniu „post-punkowym”, a rockowym, o bardzo radiowym walorze stanowią dwie płyty – „Kaleidoscope” i „Juju”. A w szczególności pierwsza z nich. W sierpniu tego roku obchodzi ona 45. rocznicę premiery i jest to okazja dobra jak każda inna, aby przyjrzeć się najciekawszemu etapowi w działalności The Banshees. 

Ćwierć wieku po lekturze tamtego wydania „Teraz Rocka” Siouxsie and The Banshees jest jednym z tych zespołów, których słucham najczęściej. Nie stałem się przy tym doktorem habilitowanym siouxsilogii, nie przywdziałem mundurku gotha i pozostałem raczej fanem w stanie czystym. Dlatego o podzielenie się przemyśleniami poprosiłem dwie osoby „z wewnątrz”. Insiderską perspektywą dzielą się: Tomasz Zrąbkowski, niegdyś specjalista od rocka gotyckiego w magazynie „Brum”, obecnie organizator imprez pod szyldem „Old Skull”, oraz Jimmy Jazz, muzyk zespołów Krein’s Low Budget Death Extravaganza, Natures Mortes i Nameless Creations. 

Pierwsze wejście w mrok

Pytam Tomasza o jego pierwsze wspomnienie związane z bohaterami naszej rozmowy: – Siouxsie and the Banshees (wymawiane „Sjuksji”, żadna tam „Sjuzi” – nikt w Polsce tak o niej nie mówił w latach 80.) był chyba jednym z tych zespołów w moim przypadku, jak to często bywało w latach 80., który pokochałem, zanim na dobre usłyszałem. Jakieś niewyraźne zdjęcia w koszmarnie drukowanym „Non Stopie” albo znacznie lepiej wyglądającym „Magazynie Muzycznym” musiały przykuć moją uwagę, bo nie sposób było przejść obok image’u The Banshees obojętnie. Jakieś pojedyncze piosenki około 1982–1983 roku też już wtedy dotarły z radia, więc ta fascynacja nie miała tylko podłoża wizualnego, aczkolwiek patrząc na zdjęcia, raczej nie miałem wątpliwości, że to zespół jak najbardziej dla mnie. W jakiejś szóstej lub siódmej klasie podstawówki klasową wycieczką zahaczyliśmy o Rynek Starego Miasta i tam w kiosku z tanim badziewiem dla turystów kupiłem swoją pierwszą przypinkę: piękny czarno-biały znaczek Siouxie (pisanej z błędem) and the Banshees, który mam do dziś (patrz zdjęcie).

– Siouxsie and the Banshees poznałem jeszcze przed pandemią – mówi Jimmy. Odkryłem ten zespół, oglądając różnego rodzaju teledyski na YouTubie, natrafiłem wtedy na klip do „Spellbound”. Jakiś czas później postanowiłem odsłuchać cały album Juju i tak się zaczęło. Nie uważam The Banshees za zespół gotycki, a raczej post-punkowy, i to będzie odniesieniem do wypowiedzi. Już wtedy znałem wielu klasyków tego gatunku (The Cure, Joy Division, Wire, The Damned, Bauhaus, Killing Joke, Magazine itp.). Siouxsie and the Banshees był dla mnie najdziwniejszym zespołem z wyżej wymienionych. Dziwne akordy gitarowe, ciekawsze beaty perkusyjne, mega mroczne bass line’y i do tego przepiękna barwa wokalu Siouxsie. Słychać było, że mieli oni dość spore umiejętności muzyczne i byli mega utalentowani. Różnorodność utworów tego zespołu mówi sama za siebie. Wyróżniali się oni bardzo na tle wszystkich moich ukochanych zespołów, ale zarazem musiałem trochę dojrzeć, by się bardziej wkręcić.

Królowa lodu i jej strzygi

Siouxsie Sioux (właść. Susan Janet Ballion) i przyszły basista The Banshees Steve Severin grawitują dookoła punkowej sceny już latem 1976 roku. Zespół powstaje jesienią, a Siouxsie jest już wtedy ikoną. Jej wizerunek wykracza poza kwestie modowe, jak sama mówi, chciała być „cierniem w oku przeciętności”. Czerpie z estetyki mrocznego kabaretu, zahaczającej o sado-maso retro-erotyki, i glam rocka, całość doprawiając opaską ze swastyką na ramieniu. Styl był wówczas, jak pisze John Robb, deklaracją polityczną, a ubiór – manifestem. Niestrudzona badaczka kultury gotyckiej, Natasha Sharf, odnotowuje, że (…) wczesne dokonania Siouxsie and The Banshees mają w sobie coś dziecięcego, wręcz „wyliczankowego”, a ich niezwykle kreatywne teksty od razu do mnie przemówiły. Przekładało się to na ich wizerunek – Siouxsie, z jej mocnym makijażem i teatralnymi kostiumami, wyglądała jak uciekinierka z mrocznej baśni

Siouxsie and The Banshees rozwijać się będzie, o czym jeszcze powiemy, ale rodzi się jako zespół w pewnym sensie kompletny. „Gotyk” w ich słowniku nie jest zestawem gadżetów, a zjawiskiem kulturowym. Muzyka zaś – nośnikiem atmosfery, a nie platformą do cyzelowania kwestii wykonawczych. Severin interesuje się dawną architekturą, czyta Edgara Allana Poe, Baudelaire’a i Jeana Geneta, o którym po raz pierwszy usłyszał w wywiadzie z Davidem Bowiem. Fascynuje się też kinem – „Rollerball”, „Egzorcystą” czy „Mechaniczną pomarańczą”. Sama nazwa zespołu ma filmowe korzenie, została bowiem zaczerpnięta z filmu „Cry of the Banshee” – hammerowskiego horroru z Vincentem Price’em w roli głównej. Siouxsie deklaruje, że nie interesuje jej bycie najlepszą technicznie wykonawczynią, a realizacja wizji artystycznej i budowanie klimatu – tu powołuje się na muzykę z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Emanacją tej wizji są dwie pierwsze płyty zespołu – wspomniany „The Scream” i „Join Hands”. Płyty surowe, chropowate, emanujące punkowym teatrzykiem grozy, który za chwilę podejmą Rudimentary Peni i inni. 

„Kaleidoscope” domyka ten etap i otwiera nowy. Ciekawszy.

Kalejdoskop barw

– Długo miałem problem, żeby zdobyć całe albumy przegrane na kasety, dlatego „Kaleidoscope” jako całość poznałem dość późno, w 1986 roku, jeśli nie później – wspomina Tomasz. Na dobrą sprawę byłem w stanie w pełni prześledzić dyskografię The Banshees, dopiero kiedy już w latach 90. zacząłem kupować ich płyty. Na pewno ważnym punktem było obejrzenie taśmy video „The Nocturne” na telewizorze w klubie Hybrydy, gdzie pod koniec lat 80. cotygodniowo organizowano videoprojekcje koncertów za kasę. „The Nocturne oczywiście szalenie mi się podobał, ale to już był skład z Robertem Smithem. O The Banshees bardzo ładnie pisywał w „Magazynie Muzycznym” Jerzy Rzewuski, wspaniale rozkładał na części pierwsze teksty piosenek i wyłapywał odniesienia do filmów jako inspiracji czy wskazywał w muzyce grupy tropy wiodące wstecz, na pewno silnie punktował psychodelię jako źródło ścisłych wpływów.

W 1980 roku wiele zespołów z punkowego miotu wydaje swoje arcydzieła. Ukazują się m.in. „Remain in Light” Talking Heads, „Closer” Joy Division, „Seventeen Seconds” The Cure. Płytą „Crocodiles” debiutują Echo and the Bunnymen, ukazuje się też, a może przede wszystkim, debiut Killing Joke. „Kaleidoscope” ma to, co one wszystkie: wizję, pomysł, świeże inspiracje oraz dobrze rozumiany walor komercyjny. Tu zaczyna się złoty okres The Banshees, gdy do Siouxsie i Severina dołączają gitarzysta John McGeoch oraz perkusista Peter Edward Clarke, którego nikt na świecie nie zna pod innym imieniem niż Budgie. W tym składzie powstaną najlepsze, najpełniejsze artystycznie albumy, w tym najlepszy i najbardziej przebojowy: wydany w 1982 roku „Juju”. 

Christine, truskawkowa dziewczyna

– Odkrywanie „Kaleidoscope” było procesem – mówi Jimmy. Oczywiście byłem już lekko obeznany z twórczością zespołu, ale jakoś nie zagłębiałem się w ten album. Wiadomo, były mi znane hity, takie jak „Happy House” czy „Christine”. Z czasem poznawałem inne utwory z tej płyty, aż w końcu posłuchałem przez przypadek całości. Byłem bardzo zadowolony z tego odkrycia, miałem wrażenie, że poznałem bardzo dobrze wykonany i wyprodukowany album. Jest to mój ulubiony album w dorobku Siouxsie and the Banshees. Uważam, że „Kaleidoscope” bardzo rozwinął zespół pod względem muzycznym, jak i stylistycznym. 

– „Kaleidoscope” do dziś jest jedną z moich ulubionych płyt – mówi Tomasz. Wszystkie albumy The Banshees nagrane z McGeochem należą do tych najlepszych: „Kaleidoscope”, „Juju” i „A Kiss in The Dreamhouse”. Ale chyba tak samo lubię dwa pierwsze albumy nagrane z Johnem McKayem i Kennym Morrisem. O ile w trylogii geochowskiej cenię melodie i piękno kompozycji, to w „The Scream” i „Join Hands” przekonuje mnie ich surowość, transowość i dzikość. Potem, od „Hyæna” poprzez „Tinderbox” i „Peepshow” The Banshees coraz mniej mnie przekonują, a na kolejnych płytach prawie w ogóle – nie na tyle, żeby ich dziś słuchać. Na pewno „Kaleidoscope” to płyta, od której The Banshees zaczęli trafiać do szerokiej publiczności. Takie „Christine” i „Happy House” to były jakieś już, nieduże bo nieduże, ale jednak przeboje, i to takie z potencjałem do puszczania w radiu. 

Jak słusznie zauważa Tomasz, choć wcześniejsze kompozycje bywały chwytliwe (debiutancki singiel „Hong Kong Garden” dotarł do siódmego miejsca na liście przebojów w Wielkiej Brytanii), to dopiero „Kaleidoscope” wydaje na świat dwa prawdziwe hity Banshees: „Christine” i „Happy House”. Pierwszy z nich opowiada o dziewczynie cierpiącej na rozszczepienie osobowości, i co ciekawe, ta historia może mieć dwa źródła. Pierwsze i najbardziej znane to historia Christine Sizemore, opisana w – znanej głównie z ekranizacji z Joanne Woodward w roli tytułowej – książce autorstwa Corbett H. Thigpena i Herveya M. Cleckley’a „The Three Faces of Eve”. Ale była też inna dziewczyna o tym samym imieniu i cierpiąca na to samo schorzenie – Christine Beauchamp, której przypadek opisał Morton Prince już w 1906 roku w „The Dissociation of a Personality”. To bodaj najbardziej beatlesowski i taneczny moment „Kaleidoscope”, a mantrowanie imienia bohaterki w refrenie kojarzy się jako żywo z „See Emily Play” Syda Barretta. 

Drugi przebój – a pierwszy singiel pilotujący „Kaleidoscope” i utwór otwierający tę płytę – to „Happy House”. Towarzyszył mu przypominający klimatem filmy Tima Burtona teledysk, w którym muzycy poruszają się w domu przypominającym „Alicję w krainie czarów” albo lekturę „Domu z liści” Marka Z. Danielewskiego. Już na otwarciu płyty ujawnia się, jak nieocenionym nabytkiem dla The Banshees są nowi członkowie. Gra Budgie’go nie wybija się na pierwszy plan, ale jeśli posłuchamy całego „Kaleidoscope” (albo „Juju” czy nawet „Tinderbox”) kluczem „perkusyjnym”, to wychwycimy, jak niesamowitą fantazją napędzane są te partie i jak one same napędzają dynamikę utworów. John McGeoch otwiera „Happy House” naiwną, ćwierkającą melodią na brzmieniach, które przez lata i w innych kontekstach eksploatować będą tak różni muzycy, jak John Frusciante i Robin Guthrie. McGeoch, wydaje się, umie zagrać wszystko: „joydivisiony” w „Hybrid”, proto-shoegaze w „Desert Kisses”. Po latach Siouxsie nazwie go „swoim ulubionym gitarzystą”: – O dźwiękach myślał w sposób abstrakcyjny. Uwielbiałam to, że mogłam mu powiedzieć, aby zagrał coś, co zabrzmi jak koń spadający z klifu. A on doskonale rozumiał, co mam na myśli. Był z całą pewnością najbardziej kreatywnym gitarzystą, jaki kiedykolwiek grał w Banshees. Steve Severin dodawał, że chcieli, aby gitary brzmiały jak: połączenie The Velvet Underground ze sceną pod prysznicem z „Psychozy”

Osobną jakością jest głos Siouxsie. Popowy walor utworów na „Kaleidoscope”, nowe inspiracje i nowe podejście do aranżacji (proste bity z automatu perkusyjnego w „Lunar Camel” i „Desert Kisses”) – wokal i osobowość artystyczna rozwijały się równolegle z muzyką. Na trzeciej płycie The Banshees Siouxsie jest divą, śpiewa głosem pewnym, nie tylko emocjami, ale i techniką. Buduje swój ukochany klimat, ale też podbija chwytliwość utworów, bo nie tylko wspomniane „Happy House” i „Christine” nadają się do śpiewania po pierwszym przesłuchaniu. 

– Postrzeganie „Kaleidoscope” wyłącznie przez pryzmat dwóch przebojów jest moim zdaniem krzywdzące – uzupełnia Jimmy. To, że jakieś piosenki są popularne, nie czyni pozostałych mniej istotnymi. Gdybym teraz był w zespole Siouxsie and The Banshees i mielibyśmy wydać tę płytę, to na singla dałbym „Red Light” oraz „Desert Kisses”.

Gotyckie filary

„Kaleidoscope” i „Juju” to, zdaniem niżej podpisanego, najlepsze płyty Siouxsie and The Banshees, dokumentujące zespół w najciekawszym okresie, który z różnych wektorów inspiracji wycisnął akurat to, co wartościowe i umiał wzbogacać swój styl bez uginania karku pod radiowość. A przy tym nauczył się pisać przeboje.

– Siouxsie and the Banshees, Bauhaus, The Cure i Joy Division to filary post-punkowego mrocznego grania, na którym wyrosła cała scena nazwana z czasem gotycką – mówi Tomasz. Nie mniej ważnymi, ale dla wielu już nie tak oczywistymi zespołami jak wymienione, były Killing Joke, The Birthday Party i UK Decay, a także, w trochę innym kontekście złapane w ten wspólny kadr, Adam and The Ants. I naprawdę jeśli mówimy o początkach gotyku, to te kapele to absolutna klasyka i nie byłoby tego co potem właśnie bez nich. To, co się działo w Ameryce, to trochę inna opowieść i minimalnie późniejsza w stosunku do tej brytyjskiej. Jak na tle innych brzmiało The Banshees? Każdy z wymienionych zespołów był inny, każdy charyzmatyczny, każdy oryginalny. Na pewno na płytach z McGeochem więcej było odniesień do psychodelii niż u pozostałych wymienionych bandów.

Powrót do jaskini nietoperzy

Od kilku lat obserwujemy ente życie muzyki gotyckiej wśród młodych ludzi, których obecnie nazywa się „pokoleniem Z”, jakby dla podkreślenia, że skończył się alfabet. Organicznie powstają zespoły czerpiące z „generacji Batcave”, rodzi się scena z silną identyfikacją muzyczną i wizualną. Wieść gminna niesie, że w pewnym warszawskim sklepie sprzedało się w ubiegłym roku więcej koszulek z wizerunkiem Siouxsie Sioux niż metalowych. Jak zauważył Simon Reynolds, subkultura gotycka oferuje bogactwo środków indywidualnej ekspresji oraz wyrazistą plemienną tożsamość. Pytam moich rozmówców, czy The Banshees mają istotnie tak kluczowy wpływ na revival goth rocka, jak mi się wydaje. – Zdecydowanie – potwierdza Jimmy. – Siouxsie wraz ze swoim składem mieli niepodważalny wpływ na wszelkiego rodzaju post-punk czy rock gotycki. Myślę, że gdyby nie oni, to subkultura mogłaby wyglądać bardzo inaczej. Siouxsie jest ikoną i nawet jeżeli nikt bezpośrednio się nią nie inspiruje, to na pewno miała ona ogromny wkład w estetykę i klimat. Nie zapominając już o tym, że wiele utworów Siouxsie and the Banshees jest klasykami gatunku i często wlatują na playlisty na streamingach albo ludzie po prostu kupują ich płyty

Młodzież bardzo dobrze zna od cholery starych zespołów – podkreśla Tomasz. Nawet mocno niegdyś niedocenione i nieznane kapele są przez dzisiejszą gotycką młodzież całkiem rozpoznawalne. Prawdopodobnie młodzi fani mroków dużo lepiej znają gotyckie bandy z lat 80. niż stare pryki, które zatrzymały się na „kjurach” i „dżojach” w wielu przypadkach. A jeśli koszulki Siouxsie się teraz dobrze sprzedają, to powód może być taki, że The Banshees zawsze dobrze wyglądali, szczególnie Siouxsie. Ten image kiedyś szokował, zadziwiał i uwodził, a dziś po prostu w pełni przekonuje i można się z nim utożsamiać, gdy ma się osiemnaście lat i tyle włosów na głowie, że można z nimi zrobić wszystko.

Bartosz Cieślak

Dziękuję za pomoc Alicji Pasiak.

Podczas pisania korzystałem m.in. z poniższych źródeł: Simon Reynolds, Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978–1984; John Robb, The Art of Darkness. The History of Goth; Cathi Unsworth, Season of the Witch. The Book of Goth.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas