Lata 90. były specyficznym okresem dla Testament – ciągłe rotacje w składzie, chwiejne podejście do obranej stylistyki, niekoniecznie równe płyty… Ten zawiły czas zespół mógł skończyć albo nagrywając średniaka, albo coś, co zdeklasowałoby resztę stawki. „The Gathering” szczęśliwie wpisuje się w drugą z kategorii. Dlaczego to krążek lepszy od kilku poprzedników?
WYCZEKIWANA STABILIZACJA STYLU
Jak wspomniałem kilka linijek wyżej, Testament nie był najbardziej zdecydowanym zespołem na świecie w latach 90. Na nie najgorzej przyjętym „Souls of Black” kontynuował thrashowy kierunek znany z poprzedniej dekady. Przy następnym „The Ritual” zjechali bliżej heavy metalu, a nawet hard rocka. Na „Low” eksperymentowali z ekstremą, alternatywą, groove metalem, a na „Demonic” zmierzyli się z death metalem. Wszystko fajnie, to bardzo przyjemne płyty, lecz w jakiś sposób rozchwiane – jakby zespół sam nie wiedział, dokąd chce zmierzać. „The Gathering” to ten moment, gdy wszystkie gwiazdy ułożyły się we właściwej konstelacji. Testament zaproponował tu muzykę idealnie wypoziomowaną między thrash a death metalem. Połączenie okazało się do tego stopnia kompaktowe i efektywne w kwestiach songwriterskich, że Amerykanie korzystają z niego właściwie po dziś dzień. Nawet mimo niesłabnącej miłości do „The Legacy” czy „The New Order” uważam, że grupa przez całą dotychczasową karierę próbowała nagrać właśnie taki materiał jak „The Gathering”.
SKŁAD ZE SNÓW
W ostatniej dekadzie XX wieku Testament naprawdę musieli się nieźle gimnastykować w kwestii obsady składu. Żadna płyta od „The Ritual” po „The Gathering” właśnie nie została nagrana w tej samej konfiguracji personalnej. Może to właśnie ciągłe roszady wewnątrz kapeli w mniejszym lub większym stopniu zadecydowały o niezdecydowaniu estetycznym, ale ekipa, która zebrała się do prac nad krążkiem wydanym w 1999 roku, była niczym ze snu. Oprócz trzonu grupy, a więc Chucka Billy’ego i Erica Petersona, za bębnami usiadł legendarny Dave Lombardo, bas przejął nieśmiertelny w metalowej ekstremie wirtuoz Steve DiGiorgio, a drugą gitarę przejął James Murphy – podobnie jak Steve absolutnie ikoniczny dla amerykańskiego death metalu twórca. Umiejętności każdego z tych muzyków wpłynęły na ostateczny kształt i potęgę brzmienia „The Gathering”, chociaż największy kawałek tortu zgarnął oczywiście Lombardo. Obczajcie tylko ten poniższy klip – jestem pewien, że po wszystkim zestaw perkusyjny musiał zapalić szluga…
NIECH ŻYJE SONGWRITING
Pozostałe płyty Testament wydane w latach 90. – oprócz chorągiewkowego stylu – miały jeszcze jednego istotnego minusa, a była nim bardzo nierówna forma songwriterska zespołu. O ile na „Low” i „The Ritual” nie brakowało wyśmienicie skrojonych hitów, o tyle dwa pozostałe tytuły poprzedzające „The Gathering” cierpiały na grzech zlewania się w jedną nieskończenie długą piosenkę. Krążek z 1999 roku wydaje się być remedium na tę dolegliwość. Bardzo jasne podłoże stylistyczne i pełne zdecydowanie były tu kluczowymi czynnikami. Mimo jednorodnej ścieżki każdy numer na „The Gathering” żyje własnym życiem. „Down for Life” to modelowy thrashowy banger, przy którym aż chce się moshować. „Legions of the Dead” prezentuje wszystko co najlepsze w tej do szpiku kości deathmetalowej odsłonie grupy. „3 Days in Darkness” czy „Eyes of Wrath” udowadniają, że gdy Testament odpowiednio zagroovi, siła ich ciężaru jest w zasadzie nie do powstrzymania. To cudowne, że w ramach wąskiej niszy Amerykanie i tak byli w stanie nagrać wypełniony po brzegi cudownymi hitami, które bez problemu bronią się w oderwaniu od reszty materiału jako całości.
TESTAMENT > RESZTA THRASHOWEJ GWARDII
Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, w jak dramatycznym położeniu znajdował się thrash metal w połowie lat 90. Im bliżej XXI wieku, tym wyraźniej gatunek odzyskiwał witalność, ale gatunkowi tytani radzili sobie – delikatnie mówiąc – różnie. Metallica zdążyła pożegnać się z metalem. Dave Mustaine, chcąc jak zawsze zostać drugą Metalliką, również się z nim pożegnał. Slayer odkrywał swoje numetalowe wcielenie na „Diabolus in Musica”, Kreator flirtował z gotyckim metalem na „Endoramie”, Destruction było w rozsypce, Sodom trzymał gardę, ale bez szału… W kontekście reszty niedomagających legend mieliśmy więc zawsze solidne Overkill i Testament na „The Gathering” właśnie. Jest coś ciekawego w tym, że gdy prawie wszyscy z tego samego pokolenia tracili formę, albo przynajmniej łapali zadyszkę, Chuck Billy i ekipa dostali drugie życie. Serio, aż chciałoby się w tej chwili postawić takie „D.N.R. (Do Not Resuscitate)” obok co większych koszmarków z „Load/Reload” (które całościowo uważam za fajne płyty) czy takiego „Crush ‘Em” Megadeth.
Od premiery „The Gathering” minęło w tym roku 26 lat, Testament są w dobrej formie wydawniczo-koncertowej, a rzeczony krążek wciąż uchodzi za jeden ze szczytowych momentów ich dyskografii. Nic się ta płyta nie zestarzała – jej poziom energii, selektywne brzmienie i, co oczywiste, wysmakowane numery nie straciły na swojej sile. Wielka rzecz. W związku z tym przypominamy o październikowym koncercie grupy wraz z Obituary, Destruction i Nervosą. Wydarzenie z gatunku tych nie do ominięcia.