TOP 5: Megadeth

Dodano: 03.09.2024
Jestem przekonany, że gdyby ktoś zapytał Dave’a Mustaine’a, jak kojarzy mu się wrzesień, powiedziałby, że dobrze. Oczywiście dorzuciłby do tego jakąś inteligentną, a przy tym skrajnie sarkastyczną odzywkę, ale to już inna sprawa. Dlaczego wrzesień jest tak istotnym czasem w historii Megadeth? To proste, właśnie wtedy Megadeth wydało pięć płyt – każdą istotną w zespołowej historii. W związku z tym, że miesiąc jesieni już się zaczął, przyjrzyjmy się albumom Megaśmierci z tego okresu.

„Peace Sells… But Who’s Buying?” (Capitol Records)

Kiedy Megadeth puszczało w świat debiutanckie „Killing Is My Business… And Business Is Good!”, Mustaine był naładowany furią. Nawet bardziej niż na pokazaniu szczytu kompozytorskich możliwości zależało mu na wypowiedzeniu wojny ex-kolegom z Metalliki. Efektem frustracji rudowłosego frontmana była bardzo dobra płyta, ale w drobnym stopniu niedopracowana, z brakiem tej iskry bożej, dzięki której można było bez obaw rozpalać beczkę prochu. Dave rozpalił ją rok później, przy okazji „Peace Sells…”. I tu należy zaznaczyć, że ten materiał również, zupełnie jak poprzednik, powstawał w bólach. Być może tym razem muzycy nie wydali połowy budżetu na narkotyki, lecz nawet mimo tego mieli na koncie bezdomność czy heroinowe ciągi. Mówiąc wprost: sukcesywnie dobijali do życiowych nizin. Mimo tego, grupa wykrzesała z siebie pełnię energii i wydała jeden ze swoich topowych albumów. Tutaj wszystkie puzzle wpadły na swoje miejsce. Począwszy od okultystycznych zajawek Mustaine’a (w „The Conjuring” czy „Good Mourning/Black Friday”) aż po rozbłysk talentu Chrisa Polanda w departamencie solówkowym czy ikoniczne hity oczywiście. Linia basu z numeru tytułowego po dziś dzień pozostaje jedną z najbardziej rozpoznawalnych w historii metalu, a połamana rytmika „Wake Up Dead” to gatunkowe crème de la crème. Na wydanym w 1986 roku krążku Megadeth dokonało niemożliwego, tworząc syntezę między jadowitością thrashu, bluesowo-jazzową specyfiką solówek, heavy metalem i punkową niechlujnością. Klasyk aż po grób, nie ma co.

„Rust in Peace” (Capitol Records)

Przed nagrywkami „Rust in Peace” Megadeth nie było już składem złożonym z młodocianych ćpunów, których trudno poskromić. Nie oznacza to jednak, że na gruncie personalnym radzili sobie odpowiednio. Dave Ellefson musiał czym prędzej wybrać się na odwyk, Mustaine nie potrafił rozstać się z szybkimi narkotykami, a do tego zmagał się z zadaniem znalezienia gitarzysty prowadzącego. Wyrzucony parę lat wcześniej Chris Poland już prawie wrócił do zespołu, ale w ostatniej chwili się wycofał. W jego miejsce wskoczył Marty Friedman, a więc najbardziej kochany przez fanów wiosłowy Megaśmierci. Po średnio przyjętym i mocno niedocenionym „So Far, So Good… So What?!” formacja chciała udowodnić światu, że nie powiedziała ostatniego słowa. Skutkiem tego podejścia okazało się jej opus magnum i jedna z kilku najwybitniejszych płyt w dziejach thrashu. To thrash techniczny, zbudowany z ogromu poplątanych riffów – zagranych bardzo szybko, składających się z wielu dźwięków, ale przy zachowaniu pełni niebezpieczeństwa i przebojowości. Zamiast pisać tysięczny pean ku czci „Holy Wars… The Punishment Due” czy „Hangar 18” bądź „Tornado of Souls”, proponuję zwrócić uwagę na „Poison Was the Cure”, a więc country zarażone wścieklizną i potężnymi ilościami buzującej w organizmie Mustaine’a kokainy. Zadanie dla gitarzystów: posłuchajcie tego głównego riffu i spróbujcie go zagrać, a potem jeszcze do tego zaśpiewać. Możecie mówić, co chcecie, lecz na takie pomysły potrafi wpadać wyłącznie nasz ulubiony posiadacz rudej czupryny w metalowym światku.

„The System Has Failed” (Sanctuary)

Chyba w ogóle was nie zaskoczę, jeśli powiem, że „The System Has Failed” powstawało w kryzysowym dla Megadeth momencie, prawda? Jeszcze parę lat wcześniej zespół zdążył się rozpaść z racji na kontuzję ręki Mustaine’a, która docelowo miała uniemożliwić mu dalszą grę na gitarze. Do nagrywania albumu z 2004 roku Dave przystąpił więc poobijany i wściekły – muzyk bezskutecznie próbował przywrócić do składu Ellefsona, który podziękował za wspólne przygody po „The World Needs a Hero”, ale za to do współpracy udało mu się zaprosić Polanda. Chris nagrał lwi procent solówek na krążku, choć nie jako pełnoprawny członek, a muzyk sesyjny. Mimo wszystko, z całego tego chaosu narodziła się naprawdę solidna metalowa płyta, dzięki której Megadeth wróciło do formy, a Mustaine nie oszukiwał się już, że może zostać gwiazdą rocka alternatywnego. Są tu thrashowe przebłyski złotej ery zespołu, jak chociażby rzucone na otwarcie „Blackmail the Universe” czy „Kick the Chair”, przy czym całościowo materiał ma znacznie bliżej do „Countdown to Extinction” czy „Youthanasii”. Są to więc bardzo dobre metalowe numery, skłaniające się raczej ku komercyjnym obrzeżom ciężarów. Ale czy to źle? Mustaine przecież zawsze miał dobrą głowę do hitów ze świetnie skrojonymi refrenami. „Die Dead Enough” na spokojnie trzyma poziom najlepszych piosenek formacji z lat 90., a „Something That I’m Not” strzela tak nośnym riffem, że nie pozostaje nic, tylko miarowo tupać nóżką. Gratulacje!

„Endgame” (Roadrunner Records)

Uwaga, czas na wielką zmianę kierunku: „Endgame” powstawało w dobrych okolicznościach, a Dave Mustaine nie był wówczas na nikogo wściekły. Albo inaczej – na pewno był na kogoś wściekły, bo w końcu jest Dave’em Mustaine’em, ale można śmiało założyc, że nienawiść nie przesłaniała mu wszystkiego dookoła. Zamiast tego najlepszy gitarzysta w historii Metalliki wchodził do studia naładowany energią i przekonany, że pokaże młodym metalowcom, co w trawie piszczy. I cóż, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mainstreamowy metal w latach zerowych nie prezentował najwyższej jakości, to wujek Mustaine faktycznie wywiązał się ze swojego postanowienia. „Endgame” jest krążkiem schlebiającym absolutnie wszystkim fanom Megadeth stęsknionym za estetyką „Rust in Peace” i najlepszymi momentami „Countdown to Extinction”. To najbardziej thrashowy materiał formacji od dawna – solówka goni solówkę, riffy są oparte przede wszystkim na zabójczych tempach, a jedyny okołoballadowy moment to „The Hardest Part of Letting Go”. Jakby tak się zastanowić, Dave cofa się na „Endgame” nawet dalej niż do czasów „Rust in Peace”. Posłuchajcie sobie instrumentalnego thrashera „Dialectic Chaos” i następującego zaraz po nim d-beatowego wystrzału furii w postaci „This Day We Fight”. Czyżby ktoś chciał zademonstrować, jak brzmiałyby dwa kawałki otwierające „So Far, So Good… So What?!”, gdyby wszystko poszło zgodnie planem? No, właśnie. Na „Endgame” zdecydowanie poszło. Najbardziej bezkompromisowa i wyszczekana legenda thrashu znowu udowodniła, że jest mocna nie tylko w gębie.

„The Sick, The Dying… and the Dead!” (Tradecraft)

Jeśli mamy podsumować życie Dave’a Mustaine’a między premierami „Dystopii” i „The Sick, The Dying… and the Dead!, to można stwierdzić, że nikt by nie chciał przeżywać tego, co on przeżył. No, bo tak – z jednej strony mamy pandemię, którą akurat przeżyliśmy wszyscy, ale po drodze wydarzyły się też inne rzeczy. Jedną z nich był rak, na szczęście przez muzyka pokonany, ale powiedzmy, że wiadomość o takiej chorobie otrzymana przed sześćdziesiątką nie należy do najbardziej optymistycznych. Do tego mamy drugie pożegnanie z Ellefsonem, które należało do znacznie bardziej upokarzających od tego pierwszego. Ale cóż, Dave wszedł do studia i harował jak wół, wyrzucając z siebie całą złą energię nagromadzoną przez poprzednich kilka lat. Efekty widoczne na „The Sick, The Dying… and the Dead!” dają do zrozumienia, że wytrząsnął z siebie wszystko. To thrash tak wściekły i agresywny, że czasami nawet intensywniejszy od „Endgame”. Weźmy sobie na przykład takie „Célebutante” – słyszycie te zajadłe riffy i można sobie na chwilę pomyśleć, że oto trafiliśmy z powrotem do lat 80. Mustaine jak zwykle zadrwił z rzucanych mu pod nogi kłód i znów znalazł się na szczycie. Dobrze być Dave’em, co nie?

Łukasz Brzozowski

zdj. Paul L. Carter

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas