TOP 5: Opeth

Dodano: 11.09.2024
Dokładnie za miesiąc ukaże się „The Last Will and Testament” – czternasty album szwedzkich legend prog metalu z Opeth. To wyśmienita okazja, by pochylić się nad najlepszymi wycinkami z ich bogatej dyskografii.

„Blackwater Park” (Music for Nations)

Pewnie większość z was słyszała anegdotkę Mikaela Åkerfeldta, podsumowującą podejście zespołu do nagrywania tej płyty. Otóż w Studiu Fredman, w którym powstawało „Blackwater Park”, w tym samym momencie pracowali także melodyjni deathmetalowcy z Soilwork. Podczas gdy bohaterowie tego tekstu nie spieszyli się z niczym, podchodząc do obowiązków z dużą lekkością, to ich koledzy pracowali jak szaleni. I owszem, wydane w 2001 roku albumy obu grup okazały się klasykami, ale jednak „Blackwater Park” miało i ma nieporównywalnie większy wpływ na scenę ekstremalną po latach. To nowe otwarcie w dyskografii Opeth, w dużej mierze za sprawą człowieka za heblami, którego po czasie fani grupy wręcz znienawidzili, a więc Stevena Wilsona z Porcupine Tree. Na piątym krążku Szwedzi zdecydowanie odsunęli się od deathmetalowych początków (choć całkowicie ich nie porzucili), budując progmetalowy sznyt, z którego zasłynęli. To długie, wielowątkowe piosenki, niesione ciężkimi riffami, a przy tym skandynawską melancholią i odrobiną folkowych naleciałości. Gdyby zapytać typowego fana formacji o jej najlepszy album, bardzo prawdopodobne, że odpowiedzią byłoby właśnie „Blackwater Park”. Takie płyty nagrywa się tylko raz.

„Damnation” (Music for Nations)

Gdy byliśmy razem w trasie, Mikael opowiadał mi o swoich planach na dwie kolejne płyty. Jedna z nich miała być najcięższą, jaką do tej pory nagrali, a druga – najlżejszą. Byłem młody i nie za bardzo kumałem Opeth, więc powiedziałem mu, że zwariował – tak koncept „Deliverance” i „Damnation” podsumował Daniel Liljekvist, były perkusista Katatonii. Z dzisiejszej perspektywy niby nic wielkiego, ale pamiętajmy, że chodzi o czasy, gdy metalowcy nie byli jeszcze aż tak otwarci na drastyczne zmiany. Mimo tego, obie płyty przyjęto po mistrzowsku. „Deliverance” to prog-deathmetalowy kolos pełen nawiązań do złotych lat muzyki progresywnej. „Damnation” jest z kolei tą pierwszą niemetalową płytą zespołu – z jakiegoś powodu fani zespołu ją pokochali, czego nie można powiedzieć o innych materiałach grupy oddalonych od progmetalowego matecznika. O jaki powód chodzi? Proste – „Damnation” łamie serca prostotą i wybitnym songwritingiem. To inspirowane Camel i Genesis posępne ballady, w których popisy instrumentalne schodzą na bok, ustępując miejsca najsurowszym emocjom. Posłuchajcie rozdzierającego smutkiem „Hope Leaves” lub „In My Time of Need”, jednego z największych hitów kapeli. Po tej płycie Szwedzi byli przekonani, że potrafią wszystko.

„Morningrise” (Candlelight Records)

„Morningrise” to chyba najlepszy album z tego najwcześniejszego wcielenia Opeth, a jednocześnie najbardziej romantyczny w ich historii. Gdy posłuchamy go, zestawiając choćby „The Night and the Silent Water” z największymi klasykami grupy, aż trudno uwierzyć, że nagrano to pod tym samym szyldem.  Na drugim krążku Szwedzi byli zupełnie inną bestią niż teraz – gęsto czerpali z melodyjnych odmian black metalu, emanowali gotycką aurą, a w swych misternych konstrukcjach stosowali multum gitarowych harmonii. Nie do pomyślenia z dzisiejszej perspektywy. Jedynym łącznikiem grupy z cechami, za które pokochał ją cały świat, są gęsto eksponowane partie akustyczne, choć też nie brzmią one tak jak na późniejszych produkcjach. To folkowo-ponure sekwencje akordów, kojarzące się z Agalloch czy – idąc jeszcze dalej na osi czasu – nawet z Fluisteraars. I trzeba przyznać, że ten naiwny, kierowany lekką nadekspresją Opeth z czasów prehistorycznych broni się fenomenalnie. Tutaj chodzi o wystawienie serca na dłoni i pokazania wszystkiego, co się ma, a nie starannie cyzelowane i redagowane kompozycje. Jeśli kochacie emocjonalną nadgorliwość black metalu, to „Morningrise” również pokochacie. Zacznijcie od „Black Rose Immortal”, a nie pożałujecie.

„My Arms, Your Hearse” (Candlelight Records)

To materiał, na którym Opeth zaczyna brzmieć jak zespół, który dziś wszyscy znamy i kochamy. – „My Arms, Your Hearse” powstawało inaczej od dwóch poprzednich płyt – wspomina Åkerfeldt przy okazji wznowienia krążka. – Zacząłem tworzyć w dużej mierze samodzielnie, przez co zrezygnowaliśmy z harmonicznych melodii, które wcześniej graliśmy na potęgę. Mobilizacją do zmiany kierunku był ogromny wzrost popularności szwedzkich deathmetalowych składów flirtujących z melodiami – od In Flames po Katatonię. Właśnie dlatego Mikael i koledzy zdecydowali się na zakręt w innym kierunku. Na „My Arms, Your Hearse” Opeth brzmi w pełni surowo i blackmetalowo, więcej jest w tym wściekłości niż rozmarzonych melodii, a jednocześnie ukazuje zalążki stylu pielęgnowanego w późniejszych latach. To znacznie bardziej zwarte utwory – oparte na firmowych riffach Åkerfeldta z przestrzenią na deathmetalowe kostkowanie i nostalgiczne, niemal folkowo wygrywane partie, ale z metalowym trzonem. Właśnie na tym krążku znajdziemy pierwszy z licznych evergreenów sztokholmskiej formacji, a więc „Demon of the Fall” – koncertowy klasyk, a jednocześnie koronny przykład kompozytorskich umiejętności kapeli. Gniew, smutek i melancholijny, a przy tym wzniosły finisz. Cały Opeth!

„Sorceress” (Nuclear Blast)

Gwoli wyjaśnienia: wcale nie uważam, by „Sorceress” było jedną z pięciu najlepszych płyt Opeth, ale z całą pewnością nie ma sobie równych, jeśli chodzi o stricte progrockową erę zespołu trwającą do dzisiaj. Uznałem, że pominięcie tak ważnego etapu w historii grupy byłoby nietaktowne, a że „Sorceress” pożera „Pale Communion” czy „Heritage” (tak, to jest właśnie ten słynny hot take), to powinno się tu znaleźć. Pożera je jednym elementem, ale za to najważniejszym – piosenkami. Największym problemem Skandynawów przy zejściu w całościowo progresywne strony nigdy nie było porzucenie metalu, tylko nagły spadek jakości utworów. Z niejasnych przyczyn Åkerfeldt bawił się – z miernymi efektami – w różne rytmiczne sztuczki, solówkowe przekładańce i okołopsychodeliczne eksperymenty, ale wszystko to sprawiało wrażenie losowo porozrzucanych pomysłów. Tymczasem na „Sorceress” dostajemy hity i riffy jak mastify. Już od wejścia jest dobrze. Numer tytułowy sunie przed siebie niczym najlepsze numery Rainbow, „Will o the Wisp” czaruje sielskimi melodiami godnymi Jethro Tull, a „Era” to w pełni testosteronowy hardrockowy banger. Liczą się przede wszystkim przeboje, a dopiero potem przebieranie palcami po gryfie. 

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Albumy Opeth możecie kupić TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas