TOP 5: Slayer

Dodano: 08.10.2024
Skoro wczoraj celebrowaliśmy 38. rocznicę premiery „Reign in Blood”, być może najwybitniejszego albumu w historii thrash metalu, warto przenieść te obchody jeszcze dalej i uwzględnić w nich inne wybitne krążki Zabójcy. Od razu zaznaczam, że lista jest subiektywna, bo najpewniej kilku z poniższych materiałów nie umieścilibyście w swoim slayerowym top 5.

„Hell Awaits” (Metal Blade)

Dokładnie takiego strzału potrzebował Slayer po dobrym debiucie – jeszcze bardziej wściekłego, radykalnego i zajadłego. „Hell Awaits” to samo zło i wejście kalifornijczyków w styl, za który ich znamy i kochamy. Bez heavymetalowych naleciałości, bez werbla Dave’a Lombardo brzmiącego jak obstukiwana poduszka – czysty thrash. Albo nawet nie taki czysty. Z perspektywy czasu można bez większego zawahania uznać, że drugi album amerykańskiego kwartetu to wręcz proto-death metal. Być może ekspresja wokalna Toma Arayi nie zahacza o ten nurt, lecz riffy i cała do przesady piekielna aura dookoła krążka już owszem. Na „Hell Awaits” działa właściwie wszystko. Począwszy od demonicznego i kultowego już intro aż po eksplozję najbardziej złowrogich riffów zespołu w strzałach pokroju „Necrophiliac”, „Kill Again”. Absolutny monolit. Nic dziwnego, że w późniejszych latach cały stos składów kojarzony z bardziej ekstremalnymi odmianami metalu niż Slayer coverował numery z tego materiału. Tu nie ma żadnego zmiłuj.

„Reign in Blood” (Def Jam)

Po „Hell Awaits” Slayer wyrastał na międzynarodową gwiazdę thrashu. Sam Brian Slagel z Metal Blade wiedział, że zespół może dolecieć znacznie dalej, więc nie robił grupie wielkich problemów, gdy ta przenosiła się do Def Jam Recordings – wytwórni zarządzanej przez Ricka Rubina, znanego wówczas głównie jako producenta hiphopowego. Dziwne połączenie? Cóż, Jeff Hanneman i Dave Lombardo byli nim podjarani już od początku, co okazało się wyjątkowo słuszne. Rubin, wchodząc do studia z zespołem, od razu zredukował wszystkie nadprogramowe elementy obecne jeszcze na „Hell Awaits”. Zamiast surowej produkcji z morzem pogłosu – ciasne, w pełni selektywne i ostre brzmienie. Zamiast rozbudowanych numerów – krótkie strzały. W końcu całość trwa niespełna pół godziny. Jeśli dodamy do tego jeszcze wyższy poziom umiejętności grupy w kwestiach songwriterskich, mamy komplet. Ten do oporu agresywny i bezlitosny krążek jest kopalnią klasyków. Nawet nie ma co bawić się tu w żadne peany, tylko przelecieć całość od góry do dołu. Najlepiej parę razy.

„Seasons in the Abyss” (Def America)

Płyta-kompromis. W najlepszym tego określenia ujęciu. W największym skrócie: „Seasons in the Abyss” łączy w sobie uzyskaną przez Slayera na „South of Heaven” melodyjną i wolniejszą stronę oraz cięcia w prędkości światła znane przede wszystkim z „Reign in Blood”. Można by więc z góry uznać, że to takie sobie, że brak nowości, tylko recykling staroci, ale nic z tych rzeczy. Zabójcy najzwyczajniej w świecie wzięli od siebie to, co mieli najlepsze, łącząc to z najlepszą produkcją (przy każdym przejściu Lombardo na kotłach w środku wywracają się flaki) i topowym, znowu, songwritingiem. Powiedziałbym wręcz, że „Seasons…” to najbardziej kompletny Slayer, bo nie dość, że z zupełnie ukształtowanym stylem, to jeszcze dopieszczonym do granic. I jasne, zdarzają się w tym wszystkim słabsze momenty, jak chociażby końcówka „Dead Skin Mask”, ale dla potęgi numeru tytułowego, furii „War Ensemble” czy „Born of Fire”, brzmiącego jak przetłumaczone na lata 90. hity z „Hell Awaits”, należy ten album wielbić. 

„God Hates Us All” (American Recordings)

Po mieszanym odbiorze wysoce jak na grupę eksperymentalnego „Diabolus in Musica” odwróciło się od niej niemało słuchaczy. Na „God Hates Us All” zespół znokautował słuchaczy bez ostrzeżenia, choć w inny sposób niż można by przypuszczać. Tu nie ma powrotu do złotych lat thrashowej chwały. Co prawda thrash jest jednym z głównych budulców stylistycznych materiału, lecz Slayer nie udawał, że mamy lata 80. Szorstka produkcja, dużo wściekłego groove’u oraz wpływy nu metalu – oto propozycja dostępna na tej płycie. Lubię ją sobie zestawiać z wydaną w tym samym momencie „Iowa” Slipknota. Mimo że kapele pochodzą z zupełnie różnych czasów, obie udowodniły, że mainstreamowy lat wczesnych lat dwutysięcznych potrafił być maksymalnie wkurzony – bez żadnego ustanku. „Disciple” z Arayą wypluwającym płuca to już żywy klasyk, rozbujane „Threshold” uderza wszystko i wszystkich, a zamykający „Payback” aż się prosi o zniszczenie czegoś. Tyle bluzgów i niemal hardcore’owego szału jednocześnie. Wielka płyta, najlepsza, jaką nagrali w obecnym tysiącleciu.

„Diabolus in Musica” (American Recordings)

Nigdy nie lubiłem Limp Bizkit. Nigdy nie lubiłem zespołów z tamtego okresu. Po prostu mnie wkurzały i zniechęcały. Jest to dla mnie naprawdę widoczne na „Diabolus In Musica”. Nie obchodził mnie ten album – grzmi po latach Kerry King na temat albumu Slayera uchodzącego za czarną owcę ich dyskografii. Gdyby przyglądać mu się wyłącznie od strony teoretycznej, nie wygląda to za ciekawie. Dziwna logówka na okładce, liczne odniesienia do nu- czy alt-metalu i prawie całkowite odcięcie od wcześniejszego stylu. Ale to naprawdę udana płyta. Jak na Slayera zaskakująco mroczna, ociekająca niepokojącymi wibracjami – wszystko za sprawą Hannemana odpowiadającego tu za napisanie prawie wszystkich numerów. I jasne, pomijając choćby „Bitter Peace” nie dostaniecie na tym krążku zawrotnych temp i łomotu, ale gęsty od wrażeń i złowrogich riffów metal już jak najbardziej. W kontekście atmosfery materiału i całej jego gęstości trudno nie uznać powyższego komentarza Kinga za śmieszny. Wjeżdżajcie m.in. w „Death’s Head”, a nie pożałujecie.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas