“Tworzenie muzyki jest dla nas koniecznością, nie kaprysem” – wywiad z Wolves In The Throne Room

Dodano: 06.03.2024
Aaron Weaver jest perkusistą Wolves In The Throne Room, gra black metal już ponad dwie dekady i kocha go całym sercem, a jednocześnie podchodzi do nurtu w kompletnie inny sposób od większości słuchaczy. W jaki? Tego dowiecie się, czytając naszą poniższą rozmowę.

Przechodziłeś okres bycia blackmetalowym ortodoksem w młodości?

Nigdy w życiu – wynika to z tego, że moja gatunkowa inicjacja przebiegła tak osobiście i w tak dużej bańce, że nie zdawałem sobie sprawy z wielu rzeczy. Chyba wyszło mi to na dobre, więc nie narzekam.

O jakich rzeczach mówisz?

Przede wszystkim o tym, że gdy zaczynałem przygodę z tą muzyką, poznałem ledwie garstkę zespołów, których słuchanie było dla mnie czymś niespotykanym w wymiarze duchowym, nie czułem wcześniej podobnych emocji. Z racji na to, jak mocno to przeżywałem, nie zgłębiałem teorii nurtu. Zupełnie serio nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieje jakaś scena i niepisane zasady, których wypada się trzymać. O tych elementach dowiedziałem się dużo później. 

Nie mogę w takim razie nie zapytać, jak przebiegała twoja blackmetalowa inicjacja?

Mój pierwszy kontakt z gatunkiem miał miejsce jakoś między premierą “In the Nightside Eclipse” a “Anthems to the Welkin at Dusk” Emperor. Jeśli pamięć mnie nie zwodzi, był to 1997 rok. Słuchając pewnego studenckiego radia, dowiedziałem się, że ludzie ze stacji mają parę płyt do rozdania, ponieważ już ich nie słuchają, więc automatycznie się tym zainteresowałem. Zgarniętym przeze mnie materiałem było właśnie “In the Nightside Eclipse” – bez okładki, książeczki i niczego z tych rzeczy. Dostałem tylko CD, puste opakowanie, tyle, dlatego też nie mogłem osadzić tego w żadnym kontekście.

Nie miałeś pojęcia, co włączysz?

Żadnego. Gdy już dotarłem do domu, włączyłem płytę i od razu przepadłem. Nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego. Wpadłem w zupełnie obcy mityczno-duchowy wymiar, który w trymiga zarezonował z moim sercem. Wiedziałem, że właśnie czegoś takiego mi brakowało. 

Wyobraźnia okazała się kluczowa?

W dużej mierze tak. Jak sam widzisz, moje wejście w black metal było niecodzienne. Nie poznawałem gatunku, jednocześnie zastanawiając się nad kodeksami zasad czy innymi rzeczami – byłem tylko ja i muzyka. Dostrzegłem w niej magię, która z miejsca podbiła moją duszę, więc czułem, że muszę poznać więcej podobnych rzeczy. 

Wspomniałeś, że zetknięcie z black metalem było dla ciebie bardzo osobiste – jakie emocje się z tym wiązały?

Nie powiedziałbym, że emocje były w tym najważniejsze. Oczywiście poznanie czegoś zupełnie nowego wiązało się z nagłym wzrostem różnych nastrojów, ale black metal dał mi coś innego, a mianowicie przywiązanie do krajobrazów natury. 

Nie uważasz, że jest to silnie powiązane z emocjami?

Musiałbym się nad tym głębiej zastanowić, choć w gruncie rzeczy najpewniej masz rację, zero wątpliwości. Kiedy myślę o sytuacjach z dzieciństwa – o pierwszych zetknięciach z konkretnymi duchami, poznawaniem siebie od wewnątrz czy naturze jako takiej – niespecjalnie łączę to z uczuciami, choć oczywiście są one widoczne. Po prostu w tej sytuacji nie zaprzątają mi głowy, rozmyślam nad innymi rzeczami, ale gdybym musiał wskazać… Moje doświadczenie natury i black metalu w lwiej części wiąże się z poczuciem spokoju oraz mądrości, tak to ujmę. 

Chodzi o pogodzenie się ze wszystkim, co cię spotyka?

Nie wiem, czy dokładnie o to chodzi, ale na pewno w takich sytuacjach czuję się w jakiś sposób bezpieczny. Wiem, że znajduję się w odpowiednim miejscu i dobrze mi z tym.

Działasz w pełni podświadomie?

Na pewno nie w pełni, ale jeśli chodzi o kwestie emocjonalne, wolę nie spędzać zbyt wiele czasu na ich analizie, nie chcę nad tym rozmyślać, bo mam na to inne metody. Na przykład dość często medytuję i, o czym pewnie nie każdy wie, w trakcie medytacji można spotkać się z jakąś nienawiścią czy gniewem, które mamy wewnątrz. Mimo tego, zamiast się nad tym głowić i myśleć, co poszło nie tak, nie pozwalam tym stanom na zawłaszczenie mojej uwagi. Zamiast tego pozwalam im po prostu przepłynąć dalej, aż w końcu odchodzą. Wszystko dzięki maksymalnemu skupieniu na jednej rzeczy. 

Im bardziej jesteś w transie, tym lepiej?

Istnieje spora szansa, że tak. W moim przypadku tworzenie muzyki wiąże się z wewnętrznym zrozumieniem. Dopuszczam do siebie wszystkie głosy mojej duszy, jestem świadomy pewnych niedoskonałości i mrocznych stron charakteru, w żaden sposób ich nie duszę. Pozwalam im przepływać przez siebie, by następnie móc bez problemów pisać muzykę, nie absorbować się czymkolwiek innym. 

Bez pogodzenia się ze sobą nie można stworzyć czegoś w pełni satysfakcjonującego?

Nie zamierzam odpowiadać za innych, ale z całą pewnością w moim przypadku jest to kluczowa rzecz. Muzyka musi wychodzić prosto z serca, w którym splata się każda część mnie. 

Na początku zapytałem o młodzieńczą ortodoksję, bo jesteście szanowanym zespołem wśród zatwardziałych fanów gatunku, przy czym od kilkunastu lat przesuwacie go dalej i stoicie na czele tzw. trzeciej fali black metalu. To duży przywilej?

To ogromny przywilej i honor, a także satysfakcja, bo dajemy sobie maksimum swobody artystycznej, przy czym ludzie zamiast narzekać, doceniają to, co robimy. Musisz wiedzieć, że nie gramy muzyki dlatego, bo mamy taki kaprys – to konieczność. Jasne, lubię blackmetalową estetykę, ale chodzi o coś znacznie głębszego. Tworzenie jest niezbędne dla mojego rozwoju duchowego, zachowania odpowiedniej kondycji psychicznej i kontaktu z własnym wnętrzem. Bez tego byłoby mi znacznie trudniej. 

Myślisz, że to właśnie z tego powodu jesteście doceniani przez odmienne grupy słuchaczy?

Jak najbardziej, ponieważ może dzieli ich wiele, ale znaczna większość wie, że nikogo nie udajemy. Ten zespół to transmisja tego, czym jesteśmy – bez ucinania czegokolwiek – więc najpewniej dlatego słuchacze nas doceniają, nie mówiąc już o tym, jak gramy i jak się zmieniamy. 

Uważasz, że bez black metalu czułbyś w sobie jakąś wyrwę?

Z całą pewnością. Ten gatunek i stany, jakie we mnie wywołuje, są tak istotną częścią mojego jestestwa, że nie mam pojęcia, gdzie bym bez tego był. Oczywiście, w kontekście Wolves In The Throne Room black metal nie jest jedynym elementem składowym, ale niezmiennie pozostaje tym najważniejszym. Wciąż uznaję tę stylistykę za najlepszą do wyrażania tego, co akurat czuję, lecz nie tylko, bo do tego dochodzą najróżniejsze wizje, sny… Najprościej mówiąc, ta muzyka idealnie spają się z moimi potrzebami. 

Istnieje jakikolwiek inny gatunek muzyczny, który choćby w zbliżonym stopniu mógłby zapewnić ci tyle doznań?

W żadnym wypadku. Ale jest też inna rzecz – właściwie to nie słucham muzyki. Skupiam się na bardzo konkretnych płytach i odtwarzam je tyle razy, że nie jestem w stanie tego zliczyć, ponieważ – znów – tu nie chodzi o zapewnienie sobie frajdy, tylko o napędzanie swojego ducha. Dlatego nie jestem osobą specjalnie śledzącą scenę i podchwytującą każdą możliwą premierę, jaka akurat mogłaby wpaść mi w ręce. 

Jak rozumiem, starasz się nie analizować tego, co słuchasz?

Na pewno nie w klasyczny sposób. Nie próbuję rozkręcać konkretnych riffów czy melodii na śrubki, a zamiast tego próbuję, zrozumieć, jak dany artysta otworzył ten magiczny portal, który mnie wciągnął i czego mogę się z tego nauczyć, samemu będąc muzykiem. Mniej więcej tak to u mnie wygląda. 

Z czego to wynika? Z braku możliwości przeżywania muzyki na, że tak powiem, mniej uduchowionym poziomie?

Chodzi raczej o to, że nie lubię tworzyć muzyki, będąc pod cudzym wpływem. Nie chcę słuchać tysiąca rzeczy jednocześnie, by następnie nieświadomie podkradać je do utworów Wolves In The Throne Room. Wolę działać wyłącznie w oparciu o siebie, wiedząc, że poszczególne zagrywki są wyłącznie efektem mojego wkładu, a nie kogoś innego. 

Przy premierze „Primordial Arcana” twierdziłeś, że to otwarcie nowej ery w historii Wolves In The Throne Room. Nowy album będzie stanowić jej przedłużenie?

Będzie jej przedłużeniem, ale też próbą zrobienia czegoś nowego. “Primordial Arcana” z pewnością był dla nas przełomowym albumem, zwłaszcza na poziomie artystycznym. W dodatku jest to pierwszy materiał, który zrobiliśmy w stu procentach sami. Wcześniej pracowaliśmy z Randallem Dunnem – pomagał nam on, jako producent oczywiście, w najbardziej odpowiednim ułożeniu klocków, że się tak wyrażę. Jednak przez ten czas sami nauczyliśmy się wielu rzeczy, więc zdecydowaliśmy się na samodzielność. To była dobra decyzja. Tylko nasza trójka, nikt więcej – bywało męcząco i trudno, ale dzięki całemu procesowi wyjątkowo dojrzeliśmy. 

Wolves In The Throne Room przechodzi przez wiele zmian stylistycznych, jednocześnie zachowując bardzo konkretny pierwiastek duchowy. Utrzymanie tej tendencji bywa trudne?

Nie, jest to dość naturalna rzecz, zawsze tak było. Nasze jedyne kryterium przy tworzeniu to maksymalna szczerość muzyki. Nawet jeśli płyty znacząco się od siebie różnią, ten konkretny element spaja je wszystkie w wielką całość. 

Pytani o motywację stojącą za wędrówkami poza metal, w przeszłości odpowiadaliście, że bardzo wiele was one uczą. Teraz, gdy macie coraz stabilniejszy styl, wciąż wyciągacie z tego naukę?

Wciąż mnóstwo się uczę. Muzyka jest nieprzebranym źródłem wyskakujących co chwilę nowości, więc nigdy nie będzie tak, że poznasz już wszystko, fascynująca sprawa. 

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas