Gdy Ulver puszczali w świat „The Assassination of Julius Caesar”, przekonywali, że zawsze chcieli nagrać płytę popową. Owszem, synth pop stanowił jej główne podłoże, ale kryło się tam znacznie więcej – od krautrockowych dłużyzn aż po filmową dramaturgię czy rozbudowane, niemal progresywne formy. Na następnej w kolejce „Flowers of Evil” grupa w zasadzie zaprezentowała wersję demo tego, co na poprzedniku, czyli również synthpopowe piosenki, lecz pozbawione kompozytorskiej głębi – obdarte z odwagi, skupione wyłącznie na ładnych refrenach. Okazało się, że Garm i spółka nie mają aż tak dużej zdolności do pisania popowych bangerów, które z miejsca werżną się w czaszkę. Album sprawiał momentami wrażenie nie do końca natchnionego, jednostajnego i przesadnie czerpiącego z Depeche Mode bez jednoczesnego emocjonalnego żaru cechującego przełomowe płyty Brytyjczyków. Na „Liminal Animals” otrzymujemy powtórkę z rozrywki. W technicznym sensie nie ma tu się generalnie czego czepiać. To przyjemne, swobodnie płynące kawałki oparte głównie na ekspansji syntezatorów i leniwych beatów, które od czasu do czasu nawiedza pulsujący z boku bas lub miniaturowe, oszczędne partie prowadzące gitar. Chciałoby się zatem zapytać, gdzie leży problem, skoro żadnych mielizn ani wpadek nie odnotowano?
Główną cechę Ulvera zawsze stanowiło to, że był jakiś. Nawet jeśli z niektórymi płytami czas nie obszedł się najlepiej, nawet jeśli nie były aż tak rewolucyjne, jak się o nich myślało, to miały bardzo silny wilczy pierwiastek – rozpoznawalne z miejsca, wyraziste, wręcz jaskrawe. Począwszy od miejskiego trip-hopu z „Perdition City” aż po pogrzeb świata z „Shadows of the Sun” czy właśnie napakowane szczegółami strzały z „The Assassination of Julius Caesar”. Tymczasem na „Liminal Animals” ta charakterność się gdzieś zgubiła. To pod żadnym pozorem nie jest zła płyta. W paru momentach zdarzają się nawet miłe zaskoczenia, jak chociażby pastelowo rozjechane klawisze na modłę Black Marble w „Nocturne #1”, ale mam wrażenie, że jest to zbyt bezpieczne. Urok wejścia Norwegów w popową erę polegał na tym, że mieli i hity, i multum pomysłów. Tymczasem na tegorocznym krążku pomysłowość gdzieś uleciała, a z przebojami jest ten sam problem co przy „Flowers of Evil”. Nie mamy tu do czynienia z ekspertami od lepiącego się do ucha songwritingu – brakuje w tym zadziorności i takiego rodzaju chwytliwości, by nuciło się te piosenki bez przerwy. Zamiast tego dostajemy, owszem, sympatyczne kawałki, ale mimo wszystko od takiego zespołu wymaga się trochę więcej niż wyłącznie poprawna muzyka. Niemniej zdarzają się na „Liminal Animals” chwile, gdy serce bije szybciej. Świetnie sprawdzają się zrezygnowane chórki w hipnotyzującym refrenie „Forgive Us”, będącym lepszą wersją „One Last Dance” z poprzednika. Dobrze działa też „The Red Light” w trybie Jamiroquai z depresją i to chyba na tyle.
„Liminal Animals” to fajna płyta, na której Ulver udowadniają, że czują się w synthpopowej rzeczywistości jak ryba w wodzie. Dostajemy gustowne smutne piosenki z przebojowym nerwem, ale nie wiem, czy będę miał ochotę do nich wracać. Mimo wszystko wolałem, gdy te Wilki kąsały, a nie tylko warczały.
Łukasz Brzozowski
(House of Mythology, 2024)
zdj. Tom Henning Bratlie