Po czasie wielu fanów Francuzów uznaje „Shelter” za jedną z silniejszych pozycji w ich dyskografii. Nie zmienia to faktu, że po premierze czwarta płyta Alcest (trzecia nagrana jako duet) wzbudza mieszane opinie. Okazuje się, że gdy zespół łączący metal z shoegaze’em odetnie od siebie pierwszy z pierwiastków, nie każdy temu przyklaskuje. Ale skąd w ogóle pomysł, by w ogóle odciąć się od metalu?
METALOWE POCZĄTKI
Jeśli z jakiegoś powodu nie znacie pierwszego demo Alcest, „Tristesse hivernale”, możecie przeżyć niezły szok przy jego lekturze. Ten materiał – nagrany w trzyoosobowym składzie, który nie przetrwał zbyt długo – cechuje wyraźnie melodyjny aspekt, ale nie shoegaze’owy, lecz wyniesiony raczej z klasycznych debiutów Ulver czy Borknagar. Do niego dochodzi zaskakująca w kontekście późniejszych poczynań spod tego szyldu surowość i typowa dla black metalu emocjonalna zadziorność. Mimo wszystko, Neige szybko dochodzi do wniosku, że przesiąknięty samą czernią leśny hałas nie jest tym, co chce prezentować. Muzyk już jako nastolatek wkręca się w nagrania alternatywnych herosów rozciągniętych od post rocka przez post-punka i rozumie, że ubierając te senne, rozlane formy w przesterowane gitary, może odnaleźć siebie. Wydana w 2005 roku EP-ka, „Le secret” to zapowiedź Alcest, które znamy dzisiaj. – Zespoły takie jak The Cure czy Joy Division pokazały mi, że muzyka może być bardzo głęboka i klimatyczna również poza ramami black metalu. Myślę, że zawsze byłem bardzo otwartą osobą – twierdzi Neige. Jego niemetalowe fascynacje, zakorzenione zwłaszcza w twórczości shoegaze’owych legend rzędu Slowdive, My Bloody Valentine czy Ride, oddziałują coraz mocniej z dnia na dzień. Pierwsze dwa pełnoprawne albumy projektu – „Souvenirs d’un autre monde” oraz „Écailles de lune” – podążają dokładnie tą ścieżką. Nadgorliwość i eschatologiczne blackmetalowe uniesienia spotykają się w tyglu z reverbowo-delayowymi gitarowymi snujami. Strzał w dziesiątkę. Neige nieświadomie składa podwaliny pod cały blackgaze i współczesny post-black metal – wynalazca, jak się patrzy.
MOMENT ZWĄTPIENIA
W obozie Alcest wszystko układa się dobrze. Popularność projektu rośnie, a pionierskie zasługi w ramach coraz obszerniejszej sceny postblackmetalowej również dają o sobie znać. Trzeci album składu, „Les voyages de l’âme”, jest dla nich kamieniem milowym w kontekście rozpoznawalności. To pierwsze wydawnictwo, które dociera na listy przebojów, piastując wysoką, trzynastą pozycję w brytyjskim zestawieniu UK Independent Album Breakers. Na tym krążku pojawia się także pierwszy wielki hit grupy, „Autre Temps” – po dziś dzień żelazny punkt koncertowych setlist. Przy nagrywaniu rzeczonego wydawnictwa Neige znajduje się na rozstaju dróg. Muzyk poniekąd działa wbrew sobie, ponieważ po głowie chodzi mu zupełna rezygnacja z metalu. Czuje, że powinien być w innym miejscu, a nawet ma na nie pomysł, aczkolwiek z jakiegoś powodu rezygnuje z jego realizacji. Przesuwa ambitne plany na inny termin. Zgromadzony czas pożytkuje, dopracowując szkielety premierowych utworów i starannie cyzelując konstrukcje, które nie mają za wiele – o ile cokolwiek – wspólnego z metalem. – Pojawiła się we mnie potrzeba stworzenia „Shelter” – wyznaje twórca. – Komponowałem muzykę związaną z metalem, odkąd skończyłem czternaście lat. Naprawdę potrzebowałem zrobić coś innego. To zupełnie normalne, że się rozwijamy i chcemy próbować różnych rzeczy – zauważa. Niemniej, Neige porywa się także na bardziej zaskakujące wyznania. – Nigdy nie czułem się w pełni spełniony, grając metalowe kawałki, ponieważ zawsze brzmiały dla mnie zbyt ciężko – zdradza. Trzeba jednocześnie pamiętać, że rzeczone wypowiedzi poznajemy dopiero po premierze czwartego krążka. Wcześniej nikt nikogo nie uprzedza, że nie znajdziemy na nim metalu.
ZUPEŁNIE INACZEJ, ALE TAK SAMO
Rozkoszny i kojący „Shelter” ukazuje się 14 stycznia 2014 roku i z miejsca zaskakuje. Alcest stuprocentowo odrywa się od metalowego trzonu, serwując album do cna zanurzony w mieszance post-rocka i shoegaze’u. Gdy fala zaskoczenia opada, fani i dziennikarze dzielą się pierwszymi opiniami. O ile redaktorzy metalowych bądź niemetalowych mediów raczej komplementują materiał, o tyle nie wszyscy fani są do niego specjalnie przekonani. Neige nie sprawia wrażenia załamanego. – Mamy ogromny szacunek dla metalu. Sami jesteśmy metalowcami. Mam nadzieję, że nie stracimy fanów na tej scenie, ale nie zamierzamy iść na kompromisy nawet mimo możliwej utraty słuchaczy – pewnie deklaruje. – Zmiana gatunku była dla mnie bardzo ważna; w przeciwnym razie czułbym się naprawdę dziwnie i bardzo nieszczerze. Dużym wyzwaniem było nie stracić esencji i rdzenia Alcest, ale po prostu zmienić podejście – mówi muzyk o jednym z celów przyświecających przy tworzeniu materiału. Czas pokazuje, że założenie zostało zrealizowane. Jasne, to bardzo lekka i kojąca płyta, lecz mimo wszystko wciąż dzierżąca wszystkie wiodące cechy charakterystyczne cechy projektu – od budującego utwory, melancholijnego tremolo aż po natchnione wokalizy czy wręcz letnią aurę. Najważniejszy aspekt twórczości Alcest to poprawianie nastroju – przekonuje niedługo po premierze krążka lider. I faktycznie, „Shelter” – mimo melancholii wysuniętej na pierwszy plan – oczyszcza, brzmi jak muzyczny substytut obserwowania zachodzącego Słońca. Nawet najmroczniejszy na płycie, prowadzony niepokojącą melodią „L’éveil des muses” raczej odpręża, niż straszy. Można pomyśleć, że tytuł albumu wydaje się jego idealną wizytówką, bo ilekroć z nim obcuję, czuję się bezpiecznie, zupełnie jakbym dotarł do jakiegoś schronienia. Neige ma zresztą dosyć podobnie.
MORZE, SPOTKANIE IDOLI I ISLANDZKIE KRAJOBRAZY
– Dla mnie jest to bardzo szczególna relacja, jaką mam z morzem – tłumaczy Neige, czym jest dla niego schronienie wyłożone w tytule. – Uwielbiam spędzać czas nad morzem, przeżywając bardzo zwyczajne chwile pozbawione stresu codziennego życia, siedząc na plaży i obserwując fale. (…) Ale schronieniem może być cokolwiek – osoba, film, muzyka. To coś, co przypomina ci w pewien sposób o tym, kim jesteś, jak lustro, i przekonuje cię, byś odleciał – przekonuje muzyk i to, co mówi, ma sens, ponieważ przy „Shelter” bardzo łatwo odlecieć. Ale przełomowymi punktami tworzenia materiału nie są wyłącznie słoneczne miejsca pomagają zapomnieć o trudach codzienności. Chodzi także o możliwość pracy z idolami. – Chciałem, aby na płycie gościnnie wystąpili moi ulubieni muzycy. Pierwszą osobą, o której pomyślałem, był Neil Halstead, ponieważ jestem największym fanem Slowdive – opowiada lider Alcest. Brytyjską ikonę shoegaze’u słyszymy w najbardziej wyciszonym z całości „Away”, lecz na nim plejada gości się nie kończy. Za wszystkie partie smyczkowe odpowiada skład indiepopowego Amiina, znanego nie tylko z własnej twórczości, ale i ze współpracy z kultowym postrockowym Sigur Rós. Skoro już o Sigur Rós mowa, przy pracy nad „Shelter” za heblami w swoim studiu, Sundlaugin, siedział naczelny producent materiałów tego składu, czyli Birgir Jón Birgisson. – Atmosfera w studiu była świetna. Z reguły nagrywa się tam eksperymentalną i poszukującą muzykę, więc byliśmy dopingowani i zachęcani do kombinowania – potwierdza z ekscytacją Neige. Islandia jako państwo również oddziałuje na Alcest wyjątkowo pozytywnie. – Islandia dobrze pasuje do konceptu „Shelter” – potwierdza muzyk. – To miejsce odizolowane od wszystkiego, przez cały czas ma się wrażenie przebywania w kreatywnej bańce. Powiedziałbym też, że Islandczycy są znacznie bardziej kreatywni i spontaniczni niż ludzie we Francji czy innych europejskich państwach – argumentuje artysta. Swoje robią również przepiękne widoki i atmosfera. – To jak bycie na Księżycu, sam musisz się o tym przekonać. Nie ma tam drzew, nie wiem dlaczego. Dostajesz więc rozległe i opustoszałe krajobrazy. Są epickie. Pogoda jest taka dziwna. Zmienia się co piętnaście minut. Deszcz, słońce, śnieg, wszystko – relacjonuje.
CZY „SHELTER” DAŁ SCHRONIENIE INNYM?
Tak, „Shelter” zadziałał, jak trzeba. Dzięki tej płycie Alcest wspina się jeszcze wyżej – pierwszy raz w karierze docierając na niemieckie i fińskie listy przebojów – i koncertując z jeszcze większą intensywnością, niż wcześniej. Można wręcz powiedzieć, że to właśnie krążek z 2014 roku zdecydowanie wprowadza Francuzów w miejsce, w którym znajdują się dzisiaj, nawet jeśli niemetalowa przygoda jest wyłącznie jednorazowa. Wydane w późniejszych latach „Kodama” oraz „Spiritual Instinct” to wyraźnie powroty do metalu, choć w nieco innym wydaniu. Tegoroczne „Les Chants de l’Aurore” z kolei wręcz ocieka estetycznymi nawiązaniami do najwcześniejszych pełnoprawnych materiałów grupy.
To dowodzi, że stacjonujący w Paryżu duet najprawdopodobniej nie skręci już w kierunku pokrewnym do „Shelter”, ale może i lepiej. Ta piękna płyta to samotna wyspa i jedyna w swoim rodzaju perła w ich dyskografii – niepowtarzalna rzecz.