No, nie powtórzyło. Ostatnia (aż do 2011 roku) płyta zespołu z charyzmatycznym Davidem Vincentem w składzie okazała się nawet bardziej przebojowa i skrojona pod mainstreamowego słuchacza od poprzednika, ale raczej nie zaprowadziła Morbid Angel do nowych odbiorców. Fiaskiem nie była, absolutnie nie, ale przy tak napompowanym baloniku niektórzy pewnie oczekiwali więcej. Większe oczekiwania miała na pewno ówczesna wytwórnia, w której Amerykanie się wydawali, czyli Giant, która niedługo po premierze podziękowała im za współpracę, lecz z perspektywy czasu nie ma to większego znaczenia. „Domination” – podobnie jak trzy poprzedniczki – również weszła do panteonu śmierćmetalowych klasyków, będąc jednocześnie materiałem mającym zaskakująco mało wspólnego z wcześniejszym wcieleniem formacji. Ale od początku.
STERYLNE BRZMIENIE, PRZEBOJOWE PIOSENKI
Gdy myślę o „Domination”, mam w głowie przede wszystkim kliniczną produkcję – tak wypieszczoną i ładną, jakiej Morbid Angel wcześniej nie oferował. Nie znajdziecie tu szału z „Covenant”, niepodrabialnego brzmienia gitar z „Altars of Madness” czy cykających centralek z „Blessed Are the Sick”. Zespołowi chodziło o brzmienie uwypuklające bardziej rozbujany charakter tych piosenek i zdecydowanie możemy założyć, że misję zakończono sukcesem. Co więcej, utwory faktycznie w ten sposób zyskują. Tłusty, wlokący się riff w „Where the Slime Live” czy refren „Eyes to See, Ears to Hear” to koronne przykłady zupełnie odmiennego songwritingu zaprezentowanego na „Domination”. Do tego dochodzą też industrialowe echa – wcześniej w tym zespole nieobecne – zaakcentowane najmocniej przy zamykającym „Hatework”. Podsumowując: zdecydowanie udana zmiana szyków, ale czy lepsza od tego, co grupa robiła w przeszłości? W tym temacie fani są podzieleni. Dylematów nie ma na pewno Trey Azagthoth. Lider formacji od zawsze bardzo głośno podkreślał, że nie przepada za tym krążkiem.
PRZEDWIECZNI? A KTO TO TAKI?
Bo nie chodzi tylko o muzykę czy producenckie sztuczki. W Morbid Angel na „Domination” zmieniło się dosłownie wszystko – włącznie z aurą spajającą album w spójny organizm. Jak wiadomo, zespół zasłynął z ubierania swojej muzyki w atmosferę spoza tego świata. Satanizm, okultyzm, gęste inspiracje światem Lovecrafta (stąd właśnie przedwieczni!) czy wątkami mitologicznymi dodawały im niesamowitości. Przy „Domination” nie podróżujemy po przerażającym wszechświecie, tylko schodzimy na Ziemię. Pomysł dobry, ale wykonanie mniej. David za wszelką cenę postanowił swoimi lirykami otwierać słuchaczom oczy. Tytuł „Eyes to See, Ears to Hear” mówi więcej niż tysiąc słów. Osobiście nie należę do największych fanów spinającej krążek wibracji w stylu „bądź czarną owcą, nie idź za tłumem, ludzie u władzy kłamią, ale ty musisz być tym mądrzejszym”, bo wydaje mi się wyjątkowo powierzchowna, a jednocześnie bardzo w tym napompowana. Vincent sprzedaje najprostsze wątki myślowe w taki sposób, jakby nagle odkrył, że świat nie działa jak w zegarku i jesteśmy oszukiwani przez polityków czy szefów wielkich korporacji. Cóż, lepiej późno niż wcale – w końcu w momencie premiery albumu miał 30 lat.
ERIK RUTAN
Jeden z absolutnie najjaśniejszych elementów „Domination” – autor czterech piosenek i współautor jednej. Dokooptowanie młodego (wówczas 24-letniego), a przy tym już dostatecznie otrzaskanego Rutana do składu Morbid Angel okazało się celnym strzałem. Wiadomo, chłop znikąd się nie wziął, kultowy debiut Ripping Corpse to w dużej mierze jego niecodzienne i ekscytujące pomysły, ale po tym, co zrobił na czwartym krążku Morbid Angel słychać, jak bardzo dojrzał i zdefiniował swój styl na przestrzeni ledwie paru lat od premiery „Dreaming With the Dead”. Z jednej strony mamy więc industrialową pompę i niepokój – czyli nieliczne wycieczki do obcego świata na krążku – w miniaturowym „Melting” czy wspomnianym już „Hatework”. Z drugiej – festiwal złotych deathmetalowych riffów w tak klasycznych już kawałkach jak „This Means War” czy „Nothing But Fear”. Słychać w tym echa tego, co już niedługo potem muzyk zaczął robić w Hate Eternal, ale w bardziej kompaktowym i przejrzystym wydaniu – bez tej blastowo-technicznej nawałnicy, która momentami odbiera przyjemność obcowania z jego obecnym głównym zespołem.
TREY I DAVID – PROBLEMY NA SZCZYCIE
W okolicach „Domination” doszło do przegrzania procesora na linii Trey i David. Vincent zawsze miał (i wciąż ma) naturę gwiazdora – lubił dużo mówić, błyszczeć w wywiadach, ładnie spoglądać w oko kamery… Trey orbitował po zupełnie innym świecie. Nie obchodził go dobrze skrojony wizerunek, tylko wędrówki po obcych światach, pisanie tych palcołomnych, niespotykanych riffów oraz oglądanie „Czarodziejki z Księżyca” (tak, chłop gorąco fanuje tej serii), a także gry wideo z cyklu „Doom” czy nieco później „Quake” albo „Metal Gear Solid”. To by też tłumaczyło, dlaczego kolejny album zespołu, „Formulas Fatal to the Flesh”, brzmiał wręcz jak antidotum na „Domination”. Tam nie było już ładnych piosenek i ładnego brzmienia, tylko surowizna, obłąkańcze tempa, powrót przedwiecznych na tapet i Azagthoth przejmujący ster na prawie 100%. Napisał całą muzykę i wszystkie teksty, a dwa słowa dodał od siebie wyłącznie Pete Sandoval, komponując instrumentalne „Ascent Through the Spheres” and „Hymnos Rituales de Guerra”. Poniższy wywiad udzielony przed premierą rzeczonego krążka całkiem nieźle oddaje emocje Treya związane z albumem omawianym w tym tekście.
TROCHĘ SUKCES, A TROCHĘ JEGO BRAK
Pompa na Morbid Angel przed premierą „Domination” była wielka. Co prawda death metal w 1995 roku powoli słabł (aż do odrodzenia pod koniec lat 90.), ale sam zespół wciąż był postrzegany jako jego absolutna gwiazda i czołowy reprezentant. Ostatecznie materiał odniósł duży sukces, bo sprzedanie ponad stu tysięcy kopii (w USA) płyty z taką muzyką to duża rzecz. Zresztą, „Domination” do tej pory jest jednym z najpopularniejszych materiałów florydzkiego ansamblu i nie ma co się temu dziwić – to bardzo dobre piosenki, które w zupełności zasłużyły na docenienie. Niestety, rzeczone osiągnięcia okazały się zbyt małe, aby utrzymać się na popularnościowym szczycie. Zajmujące się zespołem w USA Giant Records – czyli m.in. wydawcy takich artystów jak MC Hammer czy Steely Dan – porzuciło Morbid Angel, które nigdy później nie liznęło nawet sławy z czasów „Covenant” czy „Domination” właśnie. Ale czy to źle?
Z dzisiejszej perspektywy Morbid Angel to wciąż topka najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych deathmetalowych załóg i nawet nieudane krążki wydane w obecnym tysiącleciu nic tu nie zmieniają. Samo „Domination” niezmiennie uchodzi za jeden ze szczytowych momentów ich kariery. Nawet jeśli niektórzy fani (np. niżej podpisany) trochę kręcą nosem i wolą powrót do intensywności z „Formulas…” albo walce wypełniające „Gateways to Annihilation”, to trzeba tej płycie oddać wszelkie honory. Są na niej wybitne sekcje, jest świetny songwriting, a refrenu w stylu „Eyes to See, Ears to Hear” czy przyspieszenia w końcowej części „Where the Slime Live” nie napisałby jakiś tam zaledwie niezły skład. Zresztą, „Caesar’s Palace” ma riff żywcem wyjęty z tytułowego numeru na „Blessed Are the Sick”, więc mimo że przedwieczni wtedy wyparowali, to ich duch i tak unosił się nad zespołem.
Doświadczymy tego już wkrótce, podczas występu I Am Morbid na tegorocznej odsłonie Mystic Festival. Grupa zaprezentuje set złożony z piosenek z „Domination” właśnie. Nie ma co, to bardzo dobra perspektywa. Czekam gorąco. A wy?