Debiutancki album Possessed to kamień milowy death metalu – przez wielu uznawany za „właściwe” otwarcie gatunku. Bo owszem, wcześniej mieliśmy Hellhammera czy „Morbid Tales” Celtic Frost, mieliśmy też demówki Death (jeszcze pod nazwą Mantas) czy nawet raczkującą Sepulturę, ale to wszystko były przymiarki. Dopiero na „Seven Churches” gatunek został wymyślony i zdefiniowany, a śladem opętańców z Florydy poszli następni – i tak idą po dziś dzień.
INTENSYWNOŚĆ
W jednej z pierwszych recenzji „Seven Churches” padło stwierdzenie, że to płyta, która brzmi jak Slayer, Exodus i Venom razem wzięte, ale dużo bardziej wulgarne, szybkie i bezlitosne. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Po samym doborze nie tak rzadkich na tym krążku melodii słyszymy z miejsca, że Possessed mają korzenie w bardziej klasycznych odmianach metalu, ale zamiast bezpiecznie je pielęgnować, postanowili dokonać dekonstrukcji. Chodzi o to, że już otwierającego, klasycznego „The Exorcist” łatwo wywnioskować, że Amerykanie mają wybitnie thrashowy rodowód, ale to było coś dużo większego. Riffy wygrywano z dużo większą zapalczywością, wszelkie nieoczekiwane zmiany rytmu czy tematu były na tyle nieokrzesane i wściekłe, że żaden thrashowy skład w swoim sprintowaniu nie zbliżył się do tego poziomu złowrogości, jeśli mówimy o realiach 1985 roku. Wszystko miało być brutalne, przesiąknięte złem i przesadzone – w przypadku „Seven Churches” diabeł nie funkcjonował, jak na przykład u Venom, w roli zawadiackiego kawalarza, tylko absolutnie przerażającego wariata spod powierzchni. To wciąż działa.
JEFF BECERRA
Trzonem trzymającym dzikie Possessed w kupie były dwie osoby: Mike Torrao, czyli gitarzysta i autor prawie całego materiału, oraz oczywiście Jeff Becerra – wówczas basista, tekściarz oraz krzykacz. To właśnie dwa ostatnie z obowiązków Jeffa zbudowały niepowtarzalną aurę „Seven Churches”. O tekstach wspomniałem już wcześniej. Skrajnie antychrześcijański przekaz, zabawa z okultyzmem i odmienianie śmierci przez wszystkie przypadki dały im status zespołu, który nie traktuje diabła czy zła samego w sobie jako żart. Łączymy to z bardzo młodym wiekiem twórców (sam Becerra miał wtedy 17 lat!), czyli spoiwem, które prawie zawsze działa na korzyść metalu, i gotowe. Do tego mamy TEN wokal. Frontman Possessed nie zjeżdżał w heavymetalowe tokowanie, nie próbował melodyjnego śpiewania, a jednocześnie unikał typowego dla thrashu szczekania i ujadania. Zamiast tego wydzierał się, ile wlezie – zupełnie tak, jakby trafił do piekielnego kotła, cierpiąc najgorsze katusze. To właśnie ten niekontrolowany wrzask kipiącego od gniewu nastolatka złożył fundamenty pod coś, bez czego nie wyobrażamy sobie ekstremalnego metalu, a więc growling. Posłuchajcie tylko, jak przekonująco wypadał na żywo.
TO NIE SĄ PIOSENKI ROBIONE NA KOLANIE
W dzisiejszych czasach, gdy w metalu ekstremalnym słyszeliśmy już chyba wszystko, co mogliśmy usłyszeć, debiut Possessed nie jawi się jako coś zupełnie wybuchowego. Ale odłóżmy prezentyzm na bok i wyobraźmy sobie, co to był za szał w momencie wydania. W środku lat 80. metal ekstremalny znajdował się w bardzo ciekawym położeniu. Jeszcze nikt go dokładnie zdefiniował, death metalem czy black metalem nazywano właściwie wszystko, co brzmiało ciężej niż klasyczne heavy, a kapele – zwłaszcza te z Ameryki Południowej – po prostu hałasowały do oporu, nie zastanawiając się, czy to thrash, czy może już coś innego. Taki Kreator z „Endless Pain” czy Sodom z „In the Sign of Evil” są tego najlepszymi przykładami, jeśli spojrzymy chociażby na Europę. Possessed było najbardziej brutalne, całkiem możliwe, że najbardziej ekstremalne, a przy tym spójne i kompetentne. Wiele z najdzikszych materiałów powstałych w tej erze to rzeczy chałupnicze, bardzo siermiężne i toporne – oczywiście za to je kocham, lecz „Seven Churches” zyskuje punkty za to, że jest chropowate, głośne i ofensywne, a przy tym technicznie zaawansowane. Tu nie ma wywalania się co drugi dźwięk, tylko precyzja i stanowczo zadawane ciosy.
DZIEDZICTWO TRWALSZE NIŻ SPIŻOWY POMNIK
Wszyscy wiemy, że Possessed wymyślili death metal. Wiemy też, że w wyniku inspiracji „Seven Churches” dostaliśmy tonę gatunkowej klasyki, by wspomnieć chociażby Death, Morbid Angel czy – schodząc do absolutnych głębin podziemia – legendarne demo Necrovore. Ale na tym zabawa się nie kończy. Wściekły, oldschoolowy i w dalszym ciągu nieobliczalny szkielet utworów z tej płyty – w połączeniu z satanizmem oraz toną okultyzmu – jest aktualny po dziś dzień. I to nie czcza gadanina. Niemała część najlepszych śmierćmetalowych krążków z XXI wieku to perły, których twórcy mają ogromny dług wdzięczności u Possessed. Ze świeższych rzeczy do głowy przychodzą chociażby ostatnie krążki Concrete Winds czy Ascended Dead, ale jeśli cofniemy się nieco dalej, dostajemy przecież Omegavortex, debiuty niemieckiego Beyond lub Repugnant czy nawet albumy kultowego już w warmetalowych kręgach Teitanblood. Nie próbuję zaznaczyć, że te zespoły nie miałyby racji bytu, gdyby nie Possessed, lecz bez tego źródła inspiracji ich muzyka z pewnością brzmiałaby kompletnie inaczej.
Mimo 40 lat od wydania „Seven Churches” w dalszym ciągu brzmi świeżo, zajadle i aktualnie. Possessed jako zespół wykonujący te piosenki na żywo również nie traci wigoru i spierze was bez żadnego ostrzeżenia. Będziecie mieli okazję przekonać się o tym na trzech polskich koncertach grupy w towarzystwie Terrorizer, Massacre, Nightfall oraz Ater. Nie omińcie tego.