„Warto popychać się w kierunku możliwe najdurniejszych scenariuszy” – wywiad z A Place to Bury Strangers

Dodano: 22.10.2024
A Place to Bury Strangers to ekstraliga hałaśliwego grania. Może nie odkrywają siebie na nowo, ale ich występy to dalej wydarzenie, które każdy fan shoegaze’owych czy noiserockowych klimatów powinien usłyszeć. O długiej drodze i (nie)dbaniu o słuch opowiedzieli mi Oliver Ackermann – lider grupy i jedyny członek z oryginalnego składu – oraz Sarah Wilson, perkusistka zwerbowana na tegoroczną trasę. Rozmowa odbyła się przed koncertem grupy 11 października w Poznaniu.

A Place to Bury Strangers istnieje już ponad 21 lat. Wasze pierwsze lata, nawet przed debiutem, były niesamowicie intensywne. Nagraliście masę materiału, zagraliście legendarny koncert w Webster Hall, którym przedstawiliście się szerszej publice. Oliver, czy czułeś, że spełnia się twoje marzenie z dzieciństwa?

Oliver Ackermann: O tak, to na pewno! Miałem szansę zagrać w wielu miejscach, o których tylko marzyłem. Graliśmy koncerty, na które przychodziło dużo ludzi. Już samo to było wielkie! Mieszkałem w Nowym Jorku i grałem w kapeli, a przecież dorastałem w Wirginii! Kiedy grałem tam z poprzednim zespołem to była jakaś żenada. Graliśmy na jakichś, kurwa, imprezach maturalnych, przyjęciach urodzinowych… albo przyjęciach urodzinowych czyjegoś starego! O, albo na grillach. Dziwna sprawa. Oczywiście zdarzały się jakieś super występy, ale grać koncerty w Nowym Jorku?! Na jakichś totalnie odjazdowych, dzikich imprezach albo w przestrzeniach artystycznych, na dachach i innych dziwnych miejscach? To było spełnienie marzeń. Czułem, że mam niesamowite szczęście. Zresztą do teraz czuję się ekstremalnym szczęściarzem, w końcu do teraz mogę to robić! Zwłaszcza, że nawet kiedy czasem było ciężko, to dominowało u mnie zawsze poczucie dumy.

Skąd pomysł na przeprowadzkę do Nowego Jorku?

OA: Tak, jak mówiłem, mieszkałem w Wirginii, ale zawsze myślałem o ewentualnej przeprowadzce do tego miasta i o tym, jakie to musi być szalone miejsce. Wydawało mi się ociekające sztuką i ogólnie kulturą, że bardzo mnie to przyciągało. Mieszkałem też chwilę w Providence, w stanie Rhode Island. Potem przeprowadziłem się z powrotem do Wirginii, by dalej angażować się w moją poprzednią grupę – Skywave. A kiedy zespół się rozpadał, uznałem, że po prostu rzucę się na głęboką wodę i zacznę gonić za marzeniami, więc obrałem kierunek Nowy Jork. Wydawało mi się to wtedy najbardziej wariackim planem na horyzoncie. Myślę, że czasem warto popychać się w kierunku możliwe najdurniejszych scenariuszy. Zwłaszcza za młodu! (śmiech)

Polecasz Wielkie Jabłko jako miejsce do życia?

OA: No cóż, to zależy od tego, czego poszukujesz. To super miejsce, ale nie jest zbyt wyluzowane. Jest dobre jeśli lubisz się czuć mega przytłoczonym z każdej strony i jeśli chcesz czuć, że twoje życie przecieka ci przez palce. Kiedy chcesz poczuć się nikim. (śmiech)

Sarah, też mieszkasz w Nowym Jorku?

Sarah Wilson: Ja akurat mieszkam w Atlancie, ale jako zespół funkcjonujemy w Nowym Jorku.

Jakie to było uczucie – tworzyć w mieście, w którym narodziły się legendy The Velvet Underground, Ramones, ruchu no wave czy Swans? Nie czuliście nigdy presji, by dorównać ich osiągnięciom?

OA: Nie wiem. Chyba zawsze czułem się trochę outsiderem w tych wszystkich scenach. Muzyka to coś na tyle wyjątkowego i szalonego, że nie myślałem o tym w takich kategoriach. Na pewnej płaszczyźnie nie czuję nawet powiązania z tym, co robimy. Jakby to było duchowe doświadczenie, które dzieje się na swój sposób niezależnie. Dosyć wcześnie nauczyliśmy się nie martwić o „dorównywanie” komukolwiek. Liczyło się to, że ludzie przychodzą na koncerty i lubią naszą muzykę, że przypadają im do gustu te wszystkie nasze pojebane pomysły i całe to głupawe szaleństwo, które odwalaliśmy na scenie. Podobało nam się granie maniakalnie głośno i granie na przekór ludziom ciągle mówiącym o tym, co wypada, a co nie. Czuliśmy się, jakbyśmy operowali w jakiejś innej przestrzeni, innej niż samo bycie człowiekiem.

Czy miasto, które nigdy nie śpi, dalej was inspiruje? Co myślicie o współczesnej nowojorskiej scenie?

OA: Cały czas pojawia się dużo świetnych, nowych zespołów. Ale wiesz, Nowy Jork to bardzo duże miejsce, jest też mnóstwo absolutnie okropnych kapel. Nie zmienia to faktu, że cały czas prężnie działa tu scena obfitująca w masę naprawdę niesamowitej muzyki. Jest taka grupa jak Leya, zespoły Melissa, Docents, czy chociażby Uniform – gramy z nimi dzisiejszego wieczoru.  Naprawdę totalnie szalone, czadowe, kreatywne granie. W Nowym Jorku może i nie ma tyle przestrzeni do prób, co w innych miejscach, ale możesz inspirować się tu tyloma rzeczami, że automatycznie sam będziesz prawdopodobnie robił coś unikatowego. Chociażby po to, by wyróżnić się z tłumu, pełnego innych interesujących projektów. Jest tu masa absolutnie zwariowanych dzieciaków, którzy tworzą totalnie odjazdowe rzeczy!

W zeszłym tygodniu wydaliście album o tytule „Synthesizer”. Do teraz nie mogę wyjść z podziwu… Skąd wzięliście pomysł, by wydać płytę w okładce, którą można złożyć we własny syntezator?!

SW: To jest totalny odpał! Naprawdę kreatywny, nigdy nie widziałam czegoś takiego wcześniej! Zajebiste.

OA: Tak jak powiedziała Sarah, pomysł jest zajebisty! Wpadliśmy na to, bo budujemy ostatnio dużo takich rzeczy (Oliver ma firmę Death by Audio, z którą projektuje sprzęt muzyczny – red.). Z biegiem czasu byliśmy w stanie tworzyć właśnie takie syntezatory z izolatorami do tworzenia takiego hałasu. Graliśmy na nich podczas koncertów. Po prostu udało nam się opanować technikę do tego stopnia, a skoro pojawiła się taka możliwość – to powinno się zacząć to robić! Z Death by Audio ciągle tworzymy coś w rodzaju idealnego efektu lub instrumentu dla jakiegoś innego muzyka (na koncie mają współpracę m.in. z Wilco, U2 czy Nine Inch Nails – red.). Skoro mamy też własny zespół, to możemy zbudować taki syntezator dostosowując go wyłącznie do naszych pojebanych pomysłów i potrzeb! To pokurwiony, ale prawdziwy eksperyment, totalnie szalony. Może nie złożysz z tego jakiegoś nowego Rolanda, ale nie o to w tym chodzi. To ma być po prostu dzikie „coś”, na którym możesz stworzyć coś prawdziwego odjechanego.

Od trzech lat wasz zespół ma stały skład.

OA: Sarah jest nowa od tej trasy.

Tak, ale myślałem, że na stałe gra z wami Sandra?

OA: Tak, Sandra będzie grała na następnej amerykańskiej trasie. Ale gramy też czasami np. z Robim (Gonzalezem, również na perkusji – red.). Ta roszada wynika z tego, że każdy ma jakieś inne zobowiązania i zespoły. Zajebiście jest mieć na pokładzie Sarę, bo jest zajebista. Fajnie poszerzać tę naszą zespołową społeczność. Myślę, że istnieje jakiś punkt, w którym naturalną koleją rzeczy jest postrzeganie zespołu jako zbitej jednostki i grupy ludzi. Ale kiedy dojrzewasz, a formacja trwa, chcesz prowadzić to też w innych kierunkach, a co za tym idzie, chcesz też pracować z większą liczbą ludzi. Niesamowite, że możesz wybierać spośród najbardziej utalentowanych ludzi na świecie.

SW: A ja jestem bardzo wdzięczna za tę szansę!

Jako nowa osoba w zespole co możesz powiedzieć o doświadczeniach z dotychczasowej trasy?

SW: Jest cudownie. Występy są świetne, zawsze przychodzi mnóstwo ludzi i doświadczamy mnóstwa gościnności. Jeździłam już w trasy ze swoimi innymi zespołami, więc to też nie jest tak, że jestem całkowitym żółtodziobem. Ale trasa z A Place to Bury Strangers jest spełnieniem marzeń.

Oliver, na nowym albumie śpiewasz: W świecie, gdzie rozpada się wszechświat i nie widzę nadziei / I tak czuję się w porządku. Naprawdę tak jest? Jeśli tak, to jaki jest do tego klucz?

OA: To piosenka na temat myślenia o innej osobie. To ta druga osoba sprawia, że i tak wszystko jest okej. Kiedy wszystko wokół jest okropne, ale jesteś z tą osobą, jest dobrze. Ale tak normalnie – na co dzień – co ty?! Jestem absolutnie przerażony! Jest strasznie! Ale kiedy spędzam czas z Heather, kiedy jesteśmy razem, od razu wszystko się układa.

Utwór, który zacytowałem – „You Got Me” – opatruje świetny teledysk, wyreżyserowany przez Christophera Browna. Ma dość mocny, horrorowy klimat. Byłeś zaangażowany w jego powstanie?

OA: W zasadzie zostawiłem to wszystko Christopherowi. Coś tam gadaliśmy, ale bardziej upewniałem go w jego wizji i podkreślałem, że ma świetne pomysły. To jedna z fajniejszych przysług, jaką można wyświadczyć artyście. Chodzi o wpływanie na nich, by dalej rozwijali własne koncepcje i podsycanie żaru ich ekscytacji. Jeśli ktoś mówi ci, że twoje pomysły ssą pałę, zazwyczaj niezbyt cię to motywuje. Nie chcę też się wtryniać w robotę innych, bo może to skutkować wątpliwościami z ich strony i chęcią modyfikacji dobrego pomysłu. Miałem na tyle duże szczęście, że mogę robić to, co mi w duszy gra, więc nakłaniam do tego samego innych twórców. Świetny teledysk.

Nowa płyta – jak wcześniejsze – jest bardzo głośna. Nie zrozum mnie źle, ale grasz hałaśliwą muzykę od prawie trzech dekad. Nie męczy cię już ten poziom decybeli?

OA: Nie, wtedy czuję się najlepiej! Kocham to! (śmiech) Myślę, że kiedy muzyka czy dźwięki są głośne dla samego bycia głośnymi, to nie są przyjemne. Ale tutaj chodzi o rzeźbienie w tym hałasie cudownej chwili, w której z głośników leje się ekstaza, kiedy twoje bębenki pulsują, a całe ciało się rusza. Gdy to wszystko się łączy to tworzy to niesamowicie piękną harmonię czegoś spoza tego świata. Ale jeśli nie lubiłbyś takiego stylu muzyki, to to musiałby być jakiś pierdolony koszmar. Wiesz o co chodzi, czasem idziemy do jakiegoś klubu i mega głośno puszczają jakąś piosenkę, której nie znosisz, nie chcesz jej dłużej słuchać. Najgorsze, co może być! Jesteśmy zespołem, gdzie częścią naszego doświadczenia koncertowego jest żądanie uwagi słuchacza. Chcemy wywołać u niego inicjatywę. Żeby odczuwał nasz występ w pełni, by nim żył wspólnie z nami. Niektóre kapele – które oczywiście też doceniam – może są bardziej muzyką tła, do puszczenia podczas jakiejś imprezy czy coś. I to też super! Ale nasze lata doświadczenia, te wszystkie nasze szalone występy i dzika energia składają się na ten transformatywny aspekt koncertu! To ma mieć miejsce! To ma cię wyrwać z twojego życia i przenieść do czegoś skrajnie dzikiego! 

W ogóle z muzyką około-noiserockową tak jest. Ona na tyle atakuje sonicznie słuchacza, że nie możesz na przykład podczas koncertu spokojnie pić piwka i rozmawiać z kimś podczas setu.

OA: Gadanie podczas setu w ogóle jest dziwne. Brak szacunku. Chociaż oczywiście może są określone rodzaje zespołów, na przykład jazzowych, które w założeniu mają być muzyką do tła i wtedy to jest w porządku.

Myślę, że jednak większość muzyków nie chce być tłem. Może poza kimś takim jak Kenny G.

OA: (śmiech) Kenny G kocha być tłem!

Jak dbacie o swój słuch? Sarah, to twoja pierwsza trasa w tej kapeli. Czujesz się komfortowo, grając tak głośno?

SW: Mam już doświadczenie w graniu w głośnych kapelach rockowych, ale zawsze noszę zatyczki!

OA: A ja nie słucham muzyki, kiedy zaczynam grać! Nie noszę zatyczek, tylko wyłączam sobie uszy! (śmiech) Odbieram to bardziej wizualnie. Jestem szczęściarzem, muszę mieć jakąś twardą banię, bo dalej mam świetny słuch. Lubię po prostu słyszeć każdy mały niuans, który dzieje się na scenie. Nie noszę zatyczek, bo chcę na przykład słyszeć, gdy ktoś chodzi po scenie. Wiem, że może to brzmi trochę dziwnie albo bezsensownie, ale tak jest.

Niektórzy muzycy skarżą się na problem ze słuchem po latach grania głośnej muzyki.

OA: No tak, ale kiedy to się u mnie stanie, to co najwyżej dołączę do jakiejś kapeli grającej muzykę tła. (śmiech)

Do zespołu Kenny’ego G!

OA: (śmiech) Kenny G, jeśli szukasz gitarzysty, to pamiętaj o mnie!

Czy inne dziedziny sztuki, jak literatura, inspirują waszą muzykę? Pytam, bo niektóre z twoich tekstów brzmią wręcz jak dekadencka poezja.

OA: Oczywiście, kocham poezję, kino, książki, obrazy, rzeźbę. Wszystko to jest interesujące w odbiorze i tworzeniu. Nawet podczas tej trasy napisałem trochę poezji. Ale chyba nie widzieliśmy teraz za dużo sztuki wizualnej.

SW: No, więcej jakiegoś street artu, jak już.

OA: Tak, to przez to, że ta trasa jest naprawdę intensywna. Ale zazwyczaj staramy się chodzić do muzeów, jeśli oczywiście mamy na to czas. W ogóle sztuka to jedna z najwspanialszych rzeczy w życiu w ogóle. Widzieć czyjeś doświadczenie przez obrazy, filmy czy historie, napędzając tym wszystkim własną wyobraźnię! Albo usłyszeć niesamowity poemat czy przeczytać interesującą książkę. To dzięki temu życie potrafi dawać frajdę!

Powiedziałeś kiedyś, że nie obchodzą cię koncerty na DVD, ale jarają cię nagrania na kasetach VHS. Wspomniałeś wtedy, że chętnie wydałbyś z zespołem takiego wydawnictwo, jeśli byłoby to możliwe. Skoro stworzyliście już dosłownie album-syntezator, to co stoi na przeszkodzie?

OA: To pewnie byłoby i spoko, gdyby ktoś chciał się tego podjąć, ale nagraniom na żywo ogólnie towarzyszy to dziwne, na swój sposób fałszywe uczucie. To też może być super, widziałem parę świetnych DVD, lecz faktycznie czuję, że kasety VHS wierniej oddają rzeczywistość. Są też świetne koncerty w HD i pewnie to nawet pasuje do niektórych rodzajów muzyki, aczkolwiek A Place to Bury Strangers to na tyle pokurwione doświadczenie…

SW: … że musisz go doświadczyć na żywo!

OA: Dokładnie! Na nagraniu to już będzie coś zupełnie innego. Nawet nasze płyty brzmią inaczej od doświadczenia naszych koncertów.

Jaka muzyka sprawiła, że zakochałeś się nie tylko w kompozycji, melodiach czy tekście, ale również w samej strukturze dźwięku? Tym bardziej technicznym aspektem?

OA: Chyba było tego całkiem sporo. Na początku pewnie My Bloody Valentine i inne kreatywne rzeczy, które wymykały się klasycznemu zaszufladkowaniu. Zaczęło się u mnie pewnie też od tych ogromnych kapel nagrywanych przez Phila Spectora w latach 60. I od punku, posłuchania pierwszy raz jakiegoś „Screaming at a Wall” Minor Threat czy czegoś takiego. Z czasem zacząłem skłaniać się ku innym kierunkom, muzyce coraz bardziej eksperymentalnej. Czasami zapomina się o tym pierwotnym uczuciu podczas pieczołowitej pracy nad piosenkami i ich znaczeniem. Dobrze jest po prostu czymś się zainspirować i szybko wpaść na jakiś pomysł.

Sarah, w jaki sposób znalazłaś się w A Place to Bury Strangers?

SW: Właściwie to uderzyłam do Olivera. Spytałam, czy potrzebują technicznego od perkusji. Oliver odparł: wiesz co, w zasadzie to potrzebujemy perkusistki. Zgodziłam się, przyleciałam do Nowego Jorku, odbyliśmy kilka prób i uderzyliśmy w trasę.

Inspiruje was również również muzyka, która nie jest rockowa?

SW: Tak, słucham wszystkiego. Od hip hopu, przez jazz, po progresywny metal. Wszystkiego.

OA: Myślę, że był taki moment, w którym bardziej wybiórczo podchodziłem do słuchanej przeze mnie muzyki. Miałem dość zamkniętą głowę. Najlepsze, co można zrobić, to się z tego wyłamać, ponieważ jest tyle kozackich rzeczy. 

Sarah, a jaka muzyka była twoją główną inspiracją?

SW: Dorastałam w latach 90., więc zdecydowanie wychowało mnie w tym zakresie MTV! Wiesz, Nirvana i inne takie. Potem wciągnęłam się mocno w The Mars Volta.

OA: O, a czego słuchali twoi rodzice?

SW: Mój ojciec kocha jazz w rodzaju Milesa Davisa. Oprócz tego dorastałam również z popem lat 80., którego fanką była moja siostra – głównie płyty Prince’a czy Madonny. Dorastałam z jazzem, popem i rockiem. No i, podkreślam jeszcze raz, z MTV!

Oliver, dorastałeś, słuchając rock n’ rolla. Domyślam się, że musiało mieć to na ciebie ogromny wpływ, bo kiedy dzisiaj słucham pierwszej płyty Little Richarda albo The Sonics, mam wrażenie, że to byli pierwsi noiserockowcy! Ta muzyka jest surowa i hałaśliwa. To musiał być totalny szał w latach 50. i 60.

OA: Dokładnie, najlepsze jest to, że mamy uchwycony ten wyjebany, totalny odlot na taśmie! Czuć tutaj tę surowość. Przecież oni się darli głośniej, niż mikrofony mogły zdzierżyć! Naprawdę przekraczali granice. Był taki czas, kiedy coś sobie uzmysłowiłem. Graliśmy w studiu jedną piosenkę, ale nie mieliśmy ustawionych odpowiednio mikrofonów. Piosenka była taka wściekła i wariacka, że nagranie idealnie uchwyciło jej feeling. Nie udało się tego nagrać zbyt dobrze, ale ile byśmy nie próbowali nagrać jej ponownie, nie udało się powtórzyć tego efektu! Bo to w tamtej chwili, w tamtym konkretnie nastroju było coś absolutnie, kurwa, magicznego. Nie było już ważne, czy zostało to zarejestrowane poprawnie. Little Richard pewnie też myślał sobie: ja pierdolę, to jest mój moment, jedziemy kurwa z tym koksem!

Czy w ciągu ostatnich paru lat doznałeś przy słuchaniu nowej płyty albo podczas koncertu tego samego uczucia, które uderzyło cię jako dzieciaka zapoznającego się z Dinosaur Jr. lub My Bloody Valentine?

OA: Ciężko powiedzieć, bo to było dawno temu! (śmiech) Nie no, na pewno! Nawet teraz, na tej trasie, kiedy graliśmy z zespołem o nazwie Test Plan przeżyłem coś takiego! Świetne granie!

SW: Yard też było super!

OA: Uwielbiam ten stan, kiedy oglądam występ i czuję, jak dreszcze przechodzą po całym ciele. Naprawdę inspirujące. Sprawia, że chcesz dać z siebie jeszcze więcej podczas własnego występu. Idzie się nawet trochę przestraszyć. Jedną z najlepszych rzeczy jest być przyćmionym przez własny support. Czad – idziesz na kapelę, a tu otwierający przed nią zespół cię niszczy.

Myślisz, że pojawi lub pojawił się jakiś prawdziwie nowy gatunek rocka? Coś, co wprowadzi jakąś nowość do rockowej metodyki, jak kiedyś shoegaze, punk czy black metal. Czy jedyne, co nam zostało, to mieszanie czegoś co już było?

OA: Myślę, że może coś takiego się pojawić. Nie wiem tylko, czy to nie będzie bardziej kwestia dzielenia istniejących podziałów w jeszcze mniejsze szufladki i czy pod tym kątem ma to w ogóle jakikolwiek sens. Na pewno ludzie aspirują do tworzenia muzyki w coraz to nowszy sposób. Ale czy obchodzą mnie te szufladki? Nie wiem nawet, czy dałoby się jednoznacznie sklasyfikować muzykę A Place to Bury Strangers. Niektóre grupy po prostu nie pasują do tych definicji. Chociaż pewnie byłoby nam łatwiej, lecz czerpiemy z różnych stylistyk. Zresztą nawet te nowe gatunki to też była pochodna czegoś. New wave miało określać po prostu nową falę muzyków. Post-punk miał określać muzykę tworzoną po punku. To cały czas jakaś kontynuacja. Pewnie obecne style i gatunki też będą w końcu jakoś nazwane.

Post-post-punk.

SW: (śmiech) Albo industrial punk!

Czy utrzymujesz się głównie z Death by Audio? Pytam, bo wiem jak ciężko jest utrzymać się z samej muzyki.

OA: Ciężko powiedzieć. Zarówno z Death by Audio, jak i z kapelą, przędę dość dobrze, ale zarobkowo robię też masę innych rzeczy. Zajmuję się miksem i masteringiem dla kapel. Zawsze staram się, by było to powiązane z muzyką. Jestem wielkim szczęściarzem, któremu płacą za robienie tych wszystkich rzeczy, a jednocześnie nie należę do wielkich fanów pieniędzy. Naprawdę mnie satysfakcjonuje podżeranie jakichś resztek albo spanie u kogoś na podłodze. Kasa naprawdę nie jest najwspanialszą rzeczą w życiu. Death by Audio czasami radzi sobie świetnie, lecz przede wszystkim chcę, by pracownicy czuli się stabilnie. Czasami zarabiam w chuj szmalu, a czasem wywalam hajs w błoto. Trzeba to odpowiednio zbalansować i ustalić priorytety. W pracy robisz też mnóstwo rzeczy, które nie są przyjemne – takie jest życie. Prowadzimy też wytwórnię (Dedstrange Records – red.) – bardzo często nasza praca przy niej oznacza masę harówki bez żadnych zysków. Praktycznie zawsze. Nawet sam zespół często nie przynosi żadnych zysków, ale staramy się z całych sił.

Co uważacie o zespołach, które mieszają shoegaze z metalem? Istnieje popularny gatunek, blackgaze, który łączy wpływy shoegaze’u z black metalem.

OA: Uważam, że to naprawdę super sprawa, ale na pewno mnie to zaskoczyło. To konkretne połączenie. Chociażby dlatego, że długo uważałem shoegaze za coś coraz bardziej niepopularnego – coś, co umiera śmiercią naturalną. Nikt się tym nie interesował, więc doznaję ogromnej frajdy, obserwując, jak ci ludzie z różnymi inspiracjami tworzą te czadowe kapele inspirowane muzyką, na którą sam nigdy bym pewnie nie natrafił. Dziwaczna kopia kopii wymieszana w naprawdę ciekawy sposób.

Jednym z waszych supportów dzisiaj jest Bad Breeding, czyli bardzo polityczna, punkowa kapela. Czy uważacie, że dalej jest miejsce dla polityki w muzyce?

OA: Oczywiście! Obojętnie, jakim medium dysponujesz, powinieneś go używać do szerzenia swojego przekazu, chociażby po, to by zjednoczyć ludzi! To właśnie takie treści są potrzebne i ich brak sprawia, że ludzie zwracają się ku jakimś zdziwaczałym rozwiązaniom. Potrzebujemy wspólnoty i miłości, więc jeśli możemy stworzyć społeczeństwo oparte na wzajemnym szacunku, w którym będziemy chcieli pomagać bliźnim, każda metoda promocji tych treści jest słuszna. Osoby zwracający się ku dziwnym ideologiom, to efekt ich wykorzystania i chęci zarobku na nich przez jakichś psycholi. Podobnie jest z Kościołem – oczywiście robią masę pozytywnych rzeczy i zbierają wokół siebie wspólnotę – zajebista, kurwa, rzecz! Ale ich fundamentem jest chęć zarobku i tu leży problem. George Carlin kiedyś powiedział coś dobrego na ten temat: Bóg jest wszechobecny, może zmieniać wodę w wino, ma nieograniczoną mądrość, ale zawsze brakuje mu kasy.

Adam Lonkwic

zdj. Ebru Yildiz

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas