Wayfarer – „American Gothic”: Błogosławiona arogancja

Dodano: 31.10.2023
Czy do grania metalu niezbędny jest pierwiastek arogancji? Normalnie odpowiedziałbym, że nie, wystarczy zdrowa dawka pewności siebie, która pozwoli na bezstresowe wprowadzanie własnej wizji w życie. Idąc tym tropem, Wayfarer wydawali się do tej pory zespołem pewnym siebie, ale nie butnym. Otoczka, jaką obudowali nową płytę, każe już myśleć o tym drugim, ale czy to aby na pewno coś złego?

Mówiąc o arogancji, mam na myśli głównie cytaty z Shane’a McCarthy’ego, który anonsując ten album mówił o kwintesencji południowego brzmienia i zapowiadał, że właśnie tak brzmi amerykański gotyk – ucieleśnieniem i ukoronowaniem tej buńczucznej postawy jest tu zresztą sam tytuł płyty. Mocne słowa, tym bardziej, że Wayfarer nie zawsze brali na sztandary motto „leaders not followers” i do pewnego momentu szli sobie nieniepokojeni przez nikogo w cieniu Cobalt czy Panopticon. Od wyżej wspomnianych odróżnia ich jednak znacznie większy ciąg na bramkę, rozumiany dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo twórcy „A Romance With Violence” mają w dyskografii coraz więcej momentów, które są w stanie przemówić nawet do niedzielnego słuchacza metalu. W przenośni, bo niezmiennie idą do przodu, wykorzystują nadarzające się okazje i są dziś znacznie większym zespołem niż jeszcze na wysokości „World’s Blood”, ewoluując w kierunku, który już wtedy niby wydawał się oczywisty i naturalny, ale też wymagał od nich sporo odwagi. „American Gothic” to tylko kolejny krok tego procesu – czy kwintesencja? Może i tak, jeśli tłumaczyć ją jako najlepsze, na co ich w tym momencie stać, z wyeliminowaniem niedociągnięć poprzedniczki włącznie.

Chociaż „A Romance With Violence” udowodniła, że Wayfarer mogą garściami czerpać z americany i nie narażać się przy tym na śmieszność, trochę zaniedbała aspekt metalowy – to nie przypadek, że najjaśniejszymi punktami tego materiału są „Fire & Gold”, „Masquerade Of The Gunslingers” czy „Vaudeville”, wszystkie na swój sposób nawiązujące do metki „southern gothic”, a nie najcięższy w całym zestawieniu dyptyk „Gallows Frontier”, który w porównaniu z powyższymi wypada cokolwiek kwadratowo. Zatem fajnie, że na „American Gothic” pojawiają się Slim Cessna z Munly’m, a Wayfarer nie rezygnują z sofciarskich poszukiwań („A High Plains Eulogy” brzmi niczym wyjęta z „Secret South” 16 Horsepower, a „Reaper on The Oilfields” – jak mniej ironiczna wersja Those Poor Bastards), ale jeszcze ważniejszą rolę gra tu taki banał, jak znalezienie odpowiedniej równowagi między metalem i americaną. Paradoksalnie, właśnie ów banał może też tłumaczyć, dlaczego McCarthy i spółka upatrują w nowym krążku swojego opus magnum: nie zmieniając prawie nic, zmienili całkiem sporo, bo po raz pierwszy udało im się nagrać płytę, która nie jest płytą dwóch prędkości, tylko zlewa te dwie prędkości w jedno. Rozbuchanie i patos poprzedniczki nadal tu są, tylko podane z nieco mniejszą emfazą, za to większą wiarą w inteligencję odbiorcy. Poszczególne numery „American Gothic” pozostają hojnie obdarzone melodią i przestrzenią, ale – poza paroma oczywistymi wyjątkami – ciężko powiedzieć, gdzie na tej płycie zaczyna się i kończy metal. Granice są zatarte, a w zasadzie nie ma ich wcale.

Lider Wayfarer w ostatnim wywiadzie mówił o wpływie, jaki na tę płytę wywarł Opeth. Na poziomie dosłownym to raczej karkołomne porównanie, ale wystarczy posłuchać „To Enter My House Justified”, który wychodzi od dość generycznego, westernowego riffu, a kończy na terytoriach bliższych metalowi „klimatycznemu”, żeby dostrzec w nim sens. Amerykanie są zespołem eksploatującym określony temat, to jasne, ale daliby radę funkcjonować także w oderwaniu od niego, co może przydać się w przyszłości, kiedy już przejdą grę, w którą grają, a do tego coraz bliżej.

Adam Gościniak

(Century Media, 2023)

zdj. Frank Guerra

Nowy album Wayfarer dostaniecie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas