“Wesołe piosenki mnie dobijają” – wywiad z Ville Valo

Dodano: 06.02.2024
HIM nie istnieje już od sześciu lat, ale Ville Valo bynajmniej nie leniuchuje. W zeszłym roku artysta wydał solowy debiut, “Neon Noir”, a w ramach jego promocji znów zajrzy do Polski (koncert w katowickim MCK odbędzie się 13 kwietnia). Z tej okazji rozmawiamy o byciu pogodnym, wewnętrznym mroku, a także o Napalm Death czy Carcass.

Jak to jest być Ville Valo?

Od razu przechodzimy do kwestii egzystencjalnych? Doceniam! Szczerze mówiąc, nie do końca wiem, jak to jest być mną, bo nigdy nie miałem okazji być kimkolwiek innym. Ostatnio zauważyłem, że żyję na tyle długo, by móc w pełni docenić rzeczy, które udało mi się zrobić na przestrzeni lat. Widzę świat w innych barwach niż czerń i biel, a w dodatku jestem dość pogodny. Kiedyś dominowały we mnie mrok oraz złowieszczość, bez opcji na coś pomiędzy, lecz teraz na szczęście tak nie jest.

Myślałem, że im człowiek starszy, tym bardziej cyniczny i ponury.

Faktycznie tak bywa, ale chyba doprowadziłem swoje życie do takiego punktu, by móc się nim w pełni cieszyć. Poza tym… Nie jestem inny od pozostałych ludzi. Wszyscy dzielimy te same problemy, wszyscy musimy mierzyć się z trudami egzystowania na Ziemi, więc nie postrzegam siebie jako kogoś wyjątkowego.

Miałeś problem z docenianiem siebie w przeszłości?

Niekoniecznie, może źle to ująłem. Chodziło mi o sam fakt bycia łaskawszym dla siebie. Kiedyś miewałem problem z pełną akceptacją swojego charakteru, ale udało mi się przepracować ten temat. Najwidoczniej dojrzałem.

Osiągnąłeś pełną samoświadomość?

Coś w tym jest, ale zmierzam też do tego, że nie przejmuję się rzeczami tak bardzo, jak to bywało wiele lat temu. Idę przed siebie, staram się robić coś fajnego i zastępuję stres myśleniem o tym, co tu i teraz. 

Ciekawi mnie, jak to jest być tobą, bo w zeszłym roku – pięć lat po rozpadzie HIM – wróciłeś trochę znikąd solową płytą, a fani nie dość, że przyjęli ją ciepło, to jeszcze stawiają się na koncertach równie licznie co kiedyś. Nie każdy frontman znanego zespołu ma tyle szczęścia przechodząc w tryb działalności jednoosobowej.

To ogromny przywilej, dlatego czuję się wyjątkowym szczęściarzem, że ludzie z jakiegoś powodu nie mają mnie dosyć. Kiedy tworzysz muzykę, jesteś wyłącznie ty i twoje pomysły – nigdy w stu procentach nie przewidzisz, czy słuchacze to docenią, czy może machną ręką, więc nie miałem pojęcia, jaki będzie odbiór “Neon Noir”. Chciałem uszczęśliwić głównie siebie, nie zawracałem sobie głowy innymi sprawami, bo byłem zbyt zafiksowany na punkcie dopięcia wszystkiego związanego ze zrobieniem materiału. Pewnie nie zabrzmi to najlepiej, ale dzięki pandemii świat zwolnił, przez co odnalazłem w sobie głód kreatywności, który chciałem zaspokoić za wszelką cenę. Dlatego też ślęczałem nad piosenkami jak szalony. Zaliczyłem mnóstwo nieprzespanych nocy, momentami znajdowałem się na skraju zmęczenia, ale warto było. 

Wracając jeszcze do frekwencji koncertowej: wiele osób nie miało okazji zobaczyć HIM na żywo, a dzięki moim występom dostają tego namiastkę. Gram sporo staroci, zawsze dzielę setlisty po połowie, więc raczej nikt się nie nudzi. Starsi słuchacze mogą powspominać dawne dzieje i zobaczyć, co robię obecnie, a młodsi mogą doświadczyć czegoś, czego nie mogli, bo metryka okazała się bezlitosna. Z drugiej strony nie spoczywam na laurach. Nie można przyjmować, że entuzjazm odbiorcy będzie wieczny, dlatego cieszę się chwilą póki mogę, nie wybrzydzam. Być może kiedyś ludzie znajdą sobie kogoś innego do obserwowania, więc staram się z całych sił, by nie zmarnować swoich piętnastu minut. (śmiech) Niesie mnie pozytywna energia.

Też to zauważam, ale czy pozytywna energia nie utrudnia pisania smutnych piosenek?

Nie utrudnia. Nie uważam, że trzeba być smutnym, by tworzyć melancholijną muzykę. Spójrz na takiego Davida Lyncha: patrzysz na niego i czujesz, że jest całkiem wesołkowatą postacią, a potem oglądasz jego filmy, które – jak wiadomo – są dziwne, trudne do zdefiniowania i często wyjątkowo mroczne. Ze mną jest podobnie. Wrzucam wszystkie nieprzyjemne aspekty życia do swoich piosenek, dzięki czemu zachowuję odpowiedni balans. Podobnie wygląda to w przypadku całej masy kapel metalowych czy punkowych. Na drugiej flance z kolei masz wszelkich komików czy aktorów komediowych. Są przezabawni, gdy wchodzą w rolę, lecz w prawdziwym życiu trudno nazwać ich szczęśliwcami. 

Chodzi wyłącznie o wrażenia estetyczne?

Lubię melancholijną, tęskną i emocjonalną muzykę, dlatego też taką tworzę. Wesołe piosenki mnie dobijają. Kiedy raz na jakiś czas odpalam sobie jakiś popowy numer, który akurat podbija listy przebojów, nie czuję satysfakcji. To trochę jak z fast foodami  – każdy lubi sobie wszamać Big Maca, ale zwariowalibyśmy, gdybyśmy jedli go codziennie. Do tego dochodzą również moje przyzwyczajenia. Dorastałem z Black Sabbath i mimo całego ciężaru, ich twórczość wciąż mnie uszczęśliwia. 

Co robisz, by po ponad trzydziestu latach wciąż wynajdywać coś nowego w mroku i melancholii, którymi emanuje twoja twórczość?

Mam pamięć złotej rybki i o wszystkim zapominam, więc ilekroć siadam do pisania nowych numerów, mam wrażenie, że odkrywam koło na nowo. (śmiech) A tak poważniej: nie mam bladego pojęcia. Nie wiem, jak to jest, że wciąż odnajduję coś świeżego i satysfakcjonującego w tej estetyce, więc może dla wszystkich będzie lepiej, jeśli odpuszczę sobie rozmyślanie na ten temat, bo jeszcze coś zepsuję. Najwidoczniej pewna konwencja jest nie do wyczerpania, gdy trafia w odpowiednie ręce. Niektórzy malarze przez całe życie malują portrety, a przecież mogliby robić wiele innych rzeczy, podobnie wygląda to u autorów kryminałów. Po prostu tworzysz swój mały świat i czujesz się w nim na tyle komfortowo, by nie musieć gorączkowo szukać czegokolwiek innego. Trwasz w swojej podróży i czerpiesz z niej przyjemność – to bardzo proste. 

Ale chyba zgodzisz się, że istnieje cienka granica między stopniową ewolucją a monotonią.

W rzeczy samej, ale to już zadanie artysty, by ją wyczuć. Próbuję tylko powiedzieć, że nie każda twoja płyta musi wywracać świat do góry nogami. Nawet David Bowie, a więc największy kameleon wśród artystów, nie definiował siebie na nowo za każdym razem. Wystarczy posłuchać Tin Machine. Chyba nikt nie nazwałby tego projektu czymkolwiek rewolucyjnym czy świeżym w kontekście jego kariery, a co dopiero całej muzyki rozrywkowej. W przypadku takich postaci jak on, charakter i charyzma są znacznie istotniejsze od szufladek stylistycznych.

U ciebie też tak jest?

Bez przesady, nie jestem Bowiem, ale wiem, że każdy artysta powinien znaleźć swoją tożsamość, a następnie budować rzeczy dookoła niej. W moim przypadku melancholia to bardzo silny budulec twórczy. Nie należę do osób religijnych, nie mam prawa jazdy, od dłuższego czasu nie mam styczności z używkami… Jak widzisz, powoduje to, że gama tematów, które mógłbym poruszać jako rockowiec, nie jest zbyt szeroka.

Określasz „Neon Noir” jako tranzycyjny etap swojej kariery. Jeszcze w ubiegłym roku nie wiedziałeś, dokąd cię zaprowadzi, ale może teraz już to wiesz? A może nie chcesz wiedzieć?

Trafiłeś – nie chcę i nie muszę wiedzieć. Kocham w muzyce to, że jest owiana tajemnicą i o ewentualnym kierunku, jaki obierasz, dowiadujesz się dopiero w momencie chwycenia gitary w dłoń. Tak to wygląda w moim przypadku. Nie zamierzam rozplanowywać swoich dalszych ruchów, tylko poddać się losowi – uważam, że to bardzo pociągająca wizja. Obecnie w ramach koncertów dalej skupiam się na “Neon Noir” i nawet nie zacząłem komponować czegokolwiek nowego, więc nie zapuszczam się w przyszłość. Wciąż znajduję się w transie, jeśli chodzi o ten album. Dopiero, gdy już oficjalnie zakończę promującą go trasę, będę zastanawiać się nad innymi rzeczami, lecz zostało mi jeszcze trochę czasu i nie pali mi się, by cokolwiek sztucznie przyspieszać.

Jesteś totalnie wyłączony w kwestiach kompozytorskich?

Mam w głowie jakieś pomysły, ale jeszcze za nic się nie zabierałem. Kto wie, może okażą się takie sobie i będę musiał wyskoczyć z czymś innym? Zobaczymy. Wierzę, że gdy nastąpi odpowiedni moment, będę o tym wiedział, raczej nie przejdzie mi to koło nosa. W przypadku “Neon Noir” czymś takim był numer “Run Away from the Sun”. Kiedy go napisałem, wszystko kliknęło i ustawiło bardzo konkretną wibrację na potrzeby robienia kolejnych piosenek. 

Iskra wystarczy, by ruszyć z całym procesem?

Poniekąd tak. Kiedy mam już gotowy numer, doskonale wiem, co robić dalej. Oczywiście nie zawsze jest łatwo, bo nagrywanie płyty to nie bułka z masłem, ale przynajmniej wiem, że nie błądzę, tylko realizuję bardzo konkretny cel. Z następcą “Neon Noir” będzie raczej podobnie. Do tego należy pamiętać, że po prostu kocham muzykę, więc póki wciąż jestem kreatywny, nie zamierzam rezygnować z jej tworzenia. 

Tworzenie „Neon Noir” pozwalało ci nie myśleć o szalejącej wówczas pandemii. Czy teraz, gdy COVID-19 nie jest tak groźny, pisanie nowego materiału będzie wymagało więcej samozaparcia?

To nie takie proste, bo pandemia była na tyle specyficznym czasem, że wszyscy martwiliśmy się tymi samymi albo bardzo podobnymi sprawami. Kiedy COVID-19 pochłonął prawie wszystko, odczuwałem ogromny smutek, więc musiałem zmusić się do zrobienia czegokolwiek, by nie pogrążyć się w depresji – padło na muzykę, więc spędzałem prawie każdą chwilę, pracując nad “Neon Noir”. Istnieje wiele przykrych rzeczy, od których chcę uciec, a komponowanie sprawdza się idealnie jako forma terapii i coś pożytecznego, bo dostarcza dobry nastrój oraz piosenki gotowe do demonstrowania słuchaczom. Podsumowując: muzyka to filtr oddzielający mnie od świata i związanych z nim komplikacji. 

Tylko muzyka pozwala ci uciec od nieprzyjemności?

Obecnie chyba tak, ale to dobra sugestia – może powinienem znaleźć sobie jakieś drugie hobby. Na przykład kiedyś uciekałem w alkohol, lecz w dłuższej perspektywie nie był to najlepszy pomysł, więc musiałem zrezygnować i nie żałuję. (śmiech)

Wiem, że przepadasz za ekstremalnym metalem, ale nigdy nie nagrałeś materiału w tej estetyce. Jak mogłaby brzmieć taka płyta, biorąc pod uwagę, że twój gust muzyczny jest wyjątkowo szeroki?

To prawda, jestem kimś na wzór wszystkożercy w kwestiach muzycznych, ale jeśli chodzi o ekstremalny metal, lubię bardzo intensywne rzeczy, podchodzę do tego wyjątkowo oldschoolowo. Gdybym miał więc nagrać taki materiał, byłoby to coś zawieszonego między “Left Hand Path” Entombed, “Symphonies of Sickness” Carcass i “From Enslavement to Obliteration” Napalm Death. 

Gdy przed dwudziestoma laty zapytano cię, o co poprosiłbyś złotą rybkę, odparłeś, że o szybkie auto, dużo kasy i pokój na świecie. Jakie byłyby twoje obecne życzenia?

Nie takie głupie te życzenia z przeszłości… Obecnie na pewno również wybrałbym pokój na świecie, przynajmniej przez jeden dzień. Fajnie byłoby przeżyć dobę bez brutalności i chaosu, które ciągle nas otaczają.

Łukasz Brzozowski

zdj. Juha Mustonen

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas