Jak Messa wpływa na waszą przyjaźń?
Marco Zanin: Bardzo na nią wpływa – w dobrym sensie. Jesteśmy czymś większym niż rodzina. Nie żartuję.
To brzmi jak nierozerwalna więź.
MZ: Masz rację, ponieważ jest nierozerwalna. Uwielbiamy siebie, pracujemy wspólnie, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu i znamy się na wylot. Dużo osób rzuca takie słowa trochę na wyrost, ale naprawdę przeżyliśmy razem tak wiele rzeczy, że jestem na 100% pewien ich słuszności.
Dobrze kojarzę, że ta przyjaźń kiełkuje w was już od czasów nastoletnich?
MZ: Dokładnie, chętnie ci opowiem, jak to wyszło. Gdy Sara (Bianchin, wokalistka – red.) i Rocco byli bardzo młodzi, żyli w malutkiej górskiej miejscowości. Żyją tam zresztą do tej pory, dlatego jakieś trzy lata temu wraz z Alberto (Piccolo, gitarzystą – red.) przeprowadziliśmy się bliżej nich, bo było to dla nas wygodniejsze pod kątem logistyki i innych takich spraw, lecz także z czystej przyjemności. To samo w sobie dużo mówi o sile naszej przyjaźni. Co prawda chyba nie do końca odpowiedziałem, na twoje pytanie, ale cóż…
Bez obaw. O jakiej przyjemności mówisz?
MZ: Chodzi po prostu o to, że kochamy spędzać ze sobą czas – nie tylko podczas tras czy innych aktywności związanych z życiem zespołu, ale tak po prostu. Nawet gdy jesteśmy już po jakimś naprawdę długim i drenującym cyklu koncertowym, mija dosłownie tydzień lub ciut więcej dni, a my znowu ze sobą gadamy, spotykamy się i tego typu rzeczy. Niektórzy potrzebowaliby znacznie dłuższych przerw, ale w naszym przypadku nie ma takiej konieczności.
Raj na Ziemi.
MZ: To w jakimś stopniu prawda, mamy też wspólnych znajomych, więc w ogóle jest super, chociaż muszę przyznać, że przez znaczną część czasu głównie się ze sobą kłócimy.
Jak każda porządna rodzina.
MZ: Dokładnie tak! Ale to oczywiście luźne sprzeczki – jesteśmy ze sobą bardzo blisko i świetnie się dogadujemy. Mamy dosyć zbliżone charaktery i dobrze współgramy.
Wspomniałeś, że widujecie się ze sobą cały czas, że jesteście jak rodzina, ale nie wierzę, że nie bywacie sobą zmęczeni.
MZ: Owszem, bywamy. Czasami jesteśmy ze sobą wręcz zbyt blisko, zgadzam się. Ale właśnie tych parę dni dekompresji po trasie w zupełności nam wystarcza. Jak zresztą zauważyłeś, byliśmy przyjaciółmi na długo przed powstaniem Messy, co również jest pomocne.
W jakim sensie?
MZ: W takim, że nigdy nie musieliśmy bawić się w żadne zmiany składu ani inne takie. Czujemy się ze sobą komfortowo i ufamy sobie, a to jest najistotniejsze.
Wiele zespołów startuje z podobnego położenia – wszystko zaczyna się gdzieś w liceum, jest super, relacje pęcznieją, ale po jakimś czasie się dezaktywują, bo wjeżdża proza życia, zmiany charakteru, a także sukces. A wiemy, że w ostatnim czasie przeżywacie szczyt popularności.
MZ: To celna obserwacja i sam się kiedyś zastanawiałem, czy nie dojdzie u nas do jakiegoś wyładowania baterii, ale nie. Wychodzi na to, że w tym przypadku wspólny projekt, który jest dziełem naszego życia, wystarczy w zupełności, aby nic się między nami nie posypało, co oczywiście niesłychanie mnie cieszy. No i najistotniejsze – nigdy nie daliśmy się pożreć ego. Najważniejsza jest sztuka, wspólna wymiana pomysłów i energii, a nie schlebianie sobie samemu. Bez tej świadomości mogłoby być zupełnie inaczej. Wszystko, co robimy, robimy w imię Messy – dobro projektu pozostaje kluczową kwestią, nic innego. Do tego darzymy się ogromnym szacunkiem.
Pozwól, że zapytam wprost – czy gdyby ktokolwiek z obecnego składu opuścił Messę, działalność zespołu miałaby jakikolwiek sens?
MZ: Nie wiem, ale odpowiem w ten sposób – bliżej nam do Led Zeppelin niż Black Sabbath, jeśli rozumiesz, o czym mówię. Gdy John Bonham zmarł, zespół od razu się rozwiązał. To daje wiele do myślenia. Obecnie znajdujemy się w takim położeniu, że nie wyobrażamy sobie jakiejkolwiek zmiany w składzie. Dołożenie innych osób do tej układanki wszystko by zniszczyło.

Mówiliście niedawno, że jesteście zupełnie innymi ludźmi niż wtedy, gdy zakładaliście zespół – w dobrym czy złym sensie?
MZ: To już chyba nie nam oceniać. Z mojej perspektywy wszystkie zmiany w przypadku Messy okazały się pozytywne. Jesteśmy lepszymi muzykami i znacznie sprawniej radzimy sobie z kwestiami organizacyjno-biznesowymi. Po prostu z biegiem czasu staliśmy się profesjonalistami.
Rocco Toaldo: Pragnę dodać, że rozwijamy się także jako ludzie. W ramach tras koncertowych bardzo dużo jeździmy, zwiedzamy różne kraje, poznajemy ich kultury, poznajemy mnóstwo osób… Takie rzeczy niezwykle pozytywnie wpływają na rozwój mentalny. Czuję się dzięki temu lepszą osobą.
MZ: Do tego znamy też wszystkie swoje mocne i słabe strony, więc potrafimy pisać muzykę w taki sposób, aby każda osoba mógł się w niej odnaleźć, a nie pogubić. W przeszłości zdarzały nam się pewne nieporozumienia na tym polu, bo musieliśmy pewne rzeczy wyczuć i się ich nauczyć, a teraz komunikujemy się prawie że bez słów. Zdarzały nam się też momenty kryzysowe – czasami byliśmy tak zmęczeni prowadzeniem zespołu, że prawie się rozlatywaliśmy. Jak może wiesz, kilka lat temu przeżyliśmy dosyć poważny wypadek samochodowy we Francji i paradoksalnie po tej sytuacji poczuliśmy się silniejsi i jeszcze bardziej zgrani niż przedtem. Zrozumieliśmy, jak dobrze potrafimy się zorganizować i zbić wszystkie swoje najmocniejsze cechy w jeden organizm.
W takim razie jakie są wasze największe ograniczenia?
MZ: No cóż, niektórzy z nas woleliby eksperymentować na szerszą skalę, niż robimy to obecnie, przy czym pozostali już niekoniecznie, wybierając bardziej tradycyjną perspektywę tworzenia. Wszystko zależy od osoby, sytuacji, a nawet muzyki, której w danym momencie słuchamy. Nie da się podać jakiejś jednej konkretnej rzeczy.
Nie da się ukryć, że na „The Spin” mocno wyróżniają się wątki gotyckiego rocka z lat 80., a jednak mimo nowego ładunku melancholii i mroku brzmicie bardziej dynamicznie niż kiedykolwiek. Taki był plan?
MZ: Nie powiedziałbym, że mieliśmy taki plan, ale naszym celem było zrobienie płyty, która jak najbardziej oddawałaby klimat muzyki z lat 80., którą kochamy. Taką muzyką jest m.in. rock gotycki, post-punk i okolice. Oczywiście to nie wszystko, bo na ten przepis składa się wiele składników. Przede wszystkim – jesteśmy zespołem rockowym urządzonym w najbardziej klasycznym formacie, czyli gitara, bas, wokal, perkusja. Chcieliśmy więc, jak wspomniałem, zanurkować w lata 80., ale przy zachowaniu tradycyjnych rockowych struktur. Właśnie dlatego nie użyliśmy np. automatu perkusyjnego czy innych niekoniecznie organicznych rozwiązań. Zasłuchiwaliśmy się jak szaleni m.in. w Killing Joke i to była wielka inspiracja, by stworzyć muzykę niemal identyczną zarówno w wersji studyjnej, jak też przy odwzorowywaniu na żywo.
To wielki kontrast w porównaniu do „Close”, gdzie pojawiała się masa rozwiązań spoza rockowego schematu, a także koncerty z poszerzonym składem.
MZ: Pewnie, masz rację. A co do tych paru koncertów z obszerniejszym składem przy „Close” powód był prozaiczny – po prostu chcieliśmy się w to zabawić i tyle. Wszystko zaczęło się od zagrania albumu w całości na festiwalu Roadburn (a efekt tego to wydawnictwo „Live at Roadburn”) przed trzema laty, gdzie poproszono nas, abyśmy zrobili to w pełnym anturażu, uwzględniając wszystkie żywe instrumenty i dodatkowe elementy, które pojawiły się na płycie. Zrobiliśmy to, a po paru miesiącach uznaliśmy, że głupio byłoby poprzestać na jednym razie. Skorzystaliśmy więc z okazji, aby wypromować koncertówkę, a jednocześnie objechać kawałek mapy z szerszym składem. Znamy tych ludzi, kumplujemy się z nimi, więc nic nie stało na przeszkodzie.
Ale chyba przyznasz, że czujecie lekką ulgę, że przy nowej płycie takie kombinacje nie będą potrzebne, bo po prostu wyjdziecie na scenę i zagracie piosenki bez żadnych modyfikacji.
MZ: Ulga to złe słowo. Wtedy mieliśmy ochotę na coś innego i teraz też mamy ochotę na coś innego. Zmieniamy się, próbujemy nowych rzeczy.
Od zawsze mówicie, że nigdy nie chcecie się powtarzać i faktycznie – nowa płyta jest bardziej treściwa niż „Close”. Skondensowanie formuły to duże wyzwanie dla zespołu, który w przeszłości bardziej się rozwlekał?
MZ: Tak, to było wyzwanie, ponieważ musieliśmy wielokrotnie się hamować, aranżować piosenki w nieco inny sposób i generalnie zmienić podejście do pisania muzyki. Przy czym chciałbym poruszyć temat tego unikania powtarzania siebie – nie chodzi o to, że nie chcemy się powtarzać, tylko rzucać sobie wyzwania. To dwie różne sprawy.
RT: Dokładnie – jakieś tam powtórki zawsze będą nieuniknione, ponieważ mamy rozpoznawalny styl. Najzwyczajniej w świecie chcemy wychodzić ze swojej strefy komfortu.
MZ: Powiedziałbym nawet, że pewne struktury, z których korzystamy przy komponowaniu muzyki, od dawna się nie zmieniają. Po prostu tutaj rozwaliliśmy je i zaaranżowaliśmy na nowo. Łatwe to nie było, bo na przykład spory procent kawałków – już gotowych – zburzyliśmy i napisaliśmy od nowa, ale niczego nie żałuję, lepszej decyzji nie mogliśmy podjąć.
RT: Czasami potrafiliśmy urwać jakiś riff albo go skondensować, aby piosenka była krótsza i bardziej bezpośrednia.
Sara wspominała, że mocno naruszyła swoje zdrowie psychiczne, nagrywając „The Spin”. Dla was równie był to tak drenujący mentalnie proces?
MZ: Moim zdaniem Sara miała znacznie trudniej niż cała reszta – jestem o tym wręcz przekonany. Nigdy wcześniej nie napisała tak bezpośrednich tekstów i nigdy wcześniej nie była w nie aż do tego stopnia zaangażowana. Powiedziałbym nawet, że wciąż przerabia w swojej głowie wszystkie treści, które wyśpiewała w tych piosenkach i fakt, że usłyszą to ludzie z całego globu.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu