Wybitne płyty metalowe nagrane przez nastolatków

Dodano: 20.01.2025
Dlaczego ukuło się, że najlepsze płyty zespołów metalowych nagrywane są z reguły w najwcześniejszych etapach ich działalności? Dlatego, że to właśnie wtedy ich twórcy mieli w sobie najwięcej buntu, dziczy i rebelii stanowiących kluczowe elementy gatunku – zwłaszcza w najintensywniejszych formach. Z tego powodu dziś pochylamy się nad wybitnymi metalowymi klasykami nagranymi przez nastolatków.

Death Angel – „The Ultra-Violence” (Enigma)

Ilekroć człowiek myśli o thrash metalu, ma w głowie młodość – niczym nieskrępowany gniew, beztroskę i chęć szerzenia chaosu. Właśnie dlatego thrashowe formacje trwające latami w tych bardziej współczesnych stadiach kojarzą się bardziej z wyblakłymi wersjami młodszych siebie. A Death Angel byli naprawdę młodzi, gdy startowali. W momencie nagrywania „The Ultra-Violence” mieli po 18 i 19 lat, przy czym absolutnym rekordzistą był perkusista, Andy Galeon – wówczas piętnastolatek. Debiut załogi z San Francisco to thrashmetalowy klasyk, wykładnia gatunku, odzwierciedlenie jego największej zapalczywości i energii. W numerach rzędu „Evil Priest” chłopaki wchodzą na wyżyny agresji, osiągając tempa nawet szybsze niż Slayer, ale na przykład w utworze tytułowym łączą szał z wymyślnymi strukturami i licznymi zmianami temp. To nie były jakieś tam zwyczajne dzieciaki, tylko młodzi, wysoce wykwalifikowani muzycy. Nic dziwnego, że „The Ultra-Violence” postrzega się jako jedno z ich szczytowych osiągnięć.

Carcass – „Reek of Putrefaction” (Earache Records)

No i znów – twórcy tego materiału mieli 18 oraz 19 lat w momencie premiery i nawet nie zdawali sobie wtedy sprawy, jak bardzo przewrócili stołek z napisem „muzyka ekstremalna”. „Reek of Putrefaction” to prawdopodobnie pierwsza płyta z goregrindem i całkiem możliwe, że najlepsza. Ten poziom brudu, choroby i zezwierzęcenia w połączeniu z absolutnie bagnistym brzmieniem, które powoduje, że całość nie sprawia wrażenia zbioru piosenek, lecz wielką hałaśliwą magmę huśtającą się na różne strony, to rzecz nieprześcigniona. Już nigdy później grindcore czy death metal nie brzmiały tak furiacko i obrzydliwie, a przecież wielu zawodników próbowało podjąć to wyzwanie. Sam Bill Steer, lider Carcass, określał ten krążek jako „koniec death metalu” i o ile w death metalu po roku 1988 wyszła masa świetnej muzyki, o tyle równie oszalałej i odrzucającej – już nie. Co ciekawe, zespół nie planował, by produkcja „Reek of Putrefaction” stanowiła muzyczny ekwiwalent tonięcia w bagnie, ale tym lepiej. Przypadek to istota wielu wybitnych osiągnięć. 

Decapitated – „Winds of Creation” (Wicked World Records)

Stwierdziłem, że bez wątku patriotycznego obejść się nie może. Wybór naprawdę dobrych, a jednocześnie charakterystycznych, mających miejsce na kartach historii polskich płyt metalowych nagranych przez dzieciaki nie jest zbyt szeroki. Pierwsze, co przyszło do głowy, to naturalnie Decapitated. „Winds of Creation” to spora rzecz – podobnie jak demówki grupy, wciąż silnie inspirowana Vaderem, ale technicznie sięgająca znacznie wyżej, mająca znamiona czegoś dużo bardziej własnego. Szesnastoletni (!) Witold Kiełtyka wylewa tu siódme poty, nieustannie tłukąc blasty, rytmiczne zagrywki na podwójnej centrali i dzikie przejścia, a reszta zespołu (czyli 19-latkowie – Vogg oraz Sauron i 17-latek – Witek) w niczym mu nie ustępuje. To death metal brutalny i wściekły, a do tego zagrany technicznie na najwyższym poziomie – równy, szybki, zawiły rytmicznie, wiecznie rozedrgany. Niedługo po premierze tego krążka Decapitated zaczęli podbój świata, bardzo udany zresztą. W końcu to jedna z największych metalowych marek, jakie dała światu Polska.

Sarcófago – „INRI” (Cogumelo Records)

„INRI” to jedyna z płyt z tego zestawienia, na której gra aż jeden człowiek, który przy jej rejestrowaniu miał więcej niż 19 lat. Chodzi o basistę, Incubusa – gdy debiut Sarcófago ujrzał światło dzienne, muzyk był starym koniem, bo trzy miesiące wcześniej obchodził 21. urodziny. Pozostali członkowie byli za to 18-latkami. Brazylijska ekstrema od zawsze miała w sobie bestialski i wręcz niepokojąco plugawy bodziec, który wyróżniał ją na tle reszty świata, a „INRI” najlepszym tego przykładem. Pierwszy krążek załogi z Belo Horizonte jest pionierski pod wieloma względami – uchodzi za ostatni pomost między pierwszą a drugą falą black metalu, a także za rzecz, z której niedługo później wyszedł cały war metal. Dostajemy tu niespełna pół godziny nienawistnego, niechlujnie zagranego i do bólu bluźnierczego black/death/thrash metalu. Nie ma miejsca na melodie, na chwytliwe riffy – jest sam cios za ciosem. Ciekawostka: ci młodzi ludzie byli wówczas tak dzicy i nieobliczalni, że chwilę po ukazaniu się „INRI” rodzice rozwieźli ich po całej Brazylii, by się ogarnęli, dorośli i pod żadnym pozorem nie spędzali razem czasu.

Emperor – „In the Nightside Eclipse” (Candlelight Records)

Jedna z tych płyt, które zmieniły black metal na zawsze. „In the Nightside Eclipse” to muzyka która brzmi tak, jak wygląda ilustrująca ją okładka. Jest w niej coś przerażającego i tajemniczego, a przy tym marzycielskiego, rozgrywającego się jakby w sferze snów. To wręcz niesamowite, że tak ambitna i kreatywna, a do tego niepodrabialna płyta została nagrana przez 18- i 19-latków (sesje nagraniowe miały miejsce w lipcu 1993 roku). Jeden z nich, Faust, nawet nie nacieszył się premierą krążka, ponieważ już od pół roku odsiadywał wyrok za zamordowanie człowieka. Pierwszy długograj Emperor to black metal pełną parą – klawiszowe smugi nie miały tu jeszcze symfonicznego charakteru, raczej filmowo napędzały tę muzykę. Partie gitarowe, wywiedzione w jakimś stopniu z klasyki Bathory, mknęły przed siebie z progresywną (nie progmetalową) wręcz brawurą. A do tego dostaliśmy oczywiście tonę pretensjonalności (tylko 19-latek może tytułować piosenkę „Kosmiczne klucze do mych kreacji i czasów”) i szereg hitów. Z największym naciskiem na „Inno a Satana” oczywiście. Ogromna rzecz.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały Death Angel

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas