Jak bardzo zmieniłeś się na przestrzeni ostatnich siedmiu lat?
W sumie nie wiem, wziąłeś mnie trochę z zaskoczenia… Cóż, siedem lat temu wydaliśmy „Heartless” i od tamtej pory wydarzyło się u mnie dużo rzeczy. Znaczna część z nich przyniosła dobre efekty, więc jestem zadowolony.
Co to za rzeczy?
Po premierze „Heartless” jeździliśmy w trasy jak szaleni – w zasadzie co chwilę graliśmy koncert i jeśli dobrze liczę, spędziliśmy prawie dwa lata poza domem. Ostatnie koncerty z tego cyklu odbyły się pod koniec 2018 roku, co nieźle pokazuje, jak ostro tyraliśmy, by wypromować ten album. Był to moment, gdy uznałem, że muszę trochę zmienić swoje życie, bo inaczej mogę źle skończyć. Właściwie przez dekadę nie prowadziłem się najlepiej, zbyt lekko podchodziłem do swojego zdrowia i zacząłem czuć się przez to poważnie ograniczony pod wieloma względami.
Doszło do jakichś zagrażających życiu lub zdrowiu sytuacji?
Zdrowiu tak, ale nic dziwnego, skoro żyłem na totalnej wyjebce. Nawet przed założeniem Pallbearer lubiłem jarać pety i zioło, sporo imprezowałem, a gdy zaczęliśmy dużo jeździć, te rzeczy tylko się nasiliły. Jak wiadomo, bardzo łatwo o totalne wejście w używkowy cug, gdy jesteś w trasie. Nikt cię nie kontroluje, a pokusy czają się na każdym kroku – ja niestety nie potrafiłem sobie odmówić, co z czasem zaczęło być dość przygniatające.
Mentalnie?
Tak, nie czułem się najlepiej, miałem wrażenie, że jestem zamulony i coraz bardziej przybity. Znalazłem się w błędnym kole. Podczas końcowego etapu trasy promującej „Heartless” byłem wyniszczony fizycznie, czułem się jak gówno na każdym polu i ledwo dawałem radę, więc domyślasz się, jak to na mnie wpływało. W pewnym momencie zacząłem też tracić głos, a że graliśmy mnóstwo koncertów, nie miałem nawet czasu, by odwiedzić lekarza czy nawet chwilę odsapnąć. Kiedy już zgłosiłem się po pomoc, poinformowano mnie, że mam bardzo poważne zapalenie oskrzeli i był to jeden z wielu powodów, dla których zacząłem o siebie bardziej dbać. Teraz jestem w dużo lepszym miejscu, więc ewidentnie podjąłem słuszną decyzję.
Świadomość potrzeby zmian to jedno, ale czy łatwo było wcielić je w życie?
Odpowiem trochę naokoło – ten proces wciąż trwa. Nie jest tak, że raz coś zmieniłem, a potem trwałem w stagnacji. Cały czas się rozwijam i wiem, że jeszcze dużo roboty przede mną, ponieważ widzę w sobie pewne wady, które chciałbym zredukować do minimum. Normalna rzecz, prawda?
Ciągnie cię do starych nawyków – to próbujesz przekazać?
Każdy, kto zmagał się z uzależnieniem, wie, że walka nigdy się nie kończy. Nie mówię, że cały czas pojawiają się jakieś niepokojące ciągotki w stronę używek, ale należy pamiętać o zachowaniu przytomności i odpowiedniej kondycji umysłu. Kiedy wyskakuję gdzieś ze znajomymi, wciąż zdarza mi się zapalić kilka petów, ale planuję rzucić palenie już na dobre. To mój główny cel związany z nadciągającą serią koncertów.
No tak, przecież twoje główne zajęcie to śpiew…
No właśnie! Dlatego muszę odstawić szlugi czym prędzej, bo w niczym nie pomagają, a jeśli już, to niweczą lata ciężkiej pracy.
Reszta używek już odstawiona?
Od czasu do czasu się napiję, ale mam nad tym znacznie więcej kontroli. Potrafię przystopować po jednym lub drugim drinku, nie muszę uchlewać się do przytomności. Generalnie alkohol nie był u mnie jakimś ogromnym problemem. Owszem, zdarzało się przesadzić, lecz nie dotarłem do punktu, w którym musiałem odpalić browara, by w ogóle móc funkcjonować. Po prostu piłem zbyt dużo, nie ograniczałem się i nie odmawiałem raczej nikomu. Obecnie nie mam tego problemu – sporo ćwiczę, dobrze się odżywiam i lepiej mi z tym. Dzięki temu mogę robić rzeczy, które lubię, a do tego czuję znacznie więcej radości wynikającej z małych rzeczy. Niby nic, lecz nie jest to takie oczywiste dla osoby z problemami natury psychicznej – łatwiej jest się jednorazowo znieczulić, niż wybrać długoterminowe rozwiązanie.
Zakładam, że najtrudniejszy jest ten pierwszy krok.
Totalnie tak jest. Początkowo narkotyki czy alkohol wydają się być świetnym rozwiązaniem. Masz doła lub inne problemy związane z emocjami, aż nagle pojawia się obok coś, co uśmierza ból, zapewnia uśmiech i dodaje pewności siebie. Skoro coś takiego działa, to po co rezygnować, prawda? Niestety z czasem problemy nie ustają, a ty musisz ładować w siebie coraz więcej używek, by nie myśleć o rzeczywistości.
Ciekawi mnie zmiana w twoim życiu, bo przy premierze „Heartless” powiedziałeś, że czujecie się bardziej zespołowem progmetalowym niż doomowym. Teraz też tak jest?
Wydaje mi się, że musimy coś uściślić: w naszym przypadku określenie progresywny oznacza w prostej linii rozwój i próbowanie nowych rzeczy, a nie granie progresywnego metalu per se. Nie chcemy i nigdy nie chcieliśmy stać się czymś na kształt Dream Theater, a do tego raczej nie należymy do wielkich entuzjastów tego nurtu. Jeśli chodzi o rzeczy w tym guście, znacznie bardziej preferujemy starego prog rocka: Genesis, Magmę, King Crimson… Trzy zespoły, każdy od siebie skrajnie odmienny. W każdym razie esencją Pallbearer jest unikanie stagnacji przy jednoczesnym zachowaniu elementów typowych dla naszego stylu. A że styl mamy dość szeroki, możemy z nim sporo eksperymentować bez obaw, że nagle zabrzmimy jak zupełnie inny zespół. Pozwalamy sobie na sporo zakrętów, co potwierdza choćby „Mind Burns Alive”.
Zawsze ustalacie sobie, że nowy album ma być krokiem naprzód w porównaniu do wcześniejszych?
Raczej nie musimy tego planować ani w ogóle wypowiadać na głos. Wszyscy podświadomie dążymy w tym samym kierunku, dlatego pozwalamy sobie na pełną swobodę. W dużej mierze zależy to od naszego nastroju i zebranych pomysłów, lecz każdorazowo nagrywamy inną płytę od poprzednich, więc ta technika jak najbardziej zdaje egzamin.
A co gdy przestanie?
Jeśli przestanie, to zaczniemy zastanawiać się nad czymś innym, ale obecnie nie mamy takiego problemu. Każdy z naszych premierowych materiałów jest bezpośrednią reakcją na jego poprzednika. Wiemy, co zrobiliśmy ostatnio, dlatego nie mamy ochoty się powtarzać, tylko pchnąć wózek w inne rejony. Kiedy więc ustalimy już jaka wibracja stoi za piosenkami, nad którymi akurat pracujemy, jesteśmy już do tego stopnia skupieni, że nie byłoby nawet opcji zaburzenia naszego rytmu pracy. „Minds Burns Alive” to muzyczne oświadczenie tego, gdzie znajdujemy się obecnie. Przy kolejnym krążku będzie to wyglądało na pewno inaczej. Każdorazowo chcemy czuć wielką ekscytację.
Co podekscytowało was najbardziej przy tworzeniu nowej płyty?
Byłem podekscytowany przede wszystkim bardzo silną emocjonalną podbudową tych piosenek – to dla mnie ogromna rzecz. Nawet gdy kleiliśmy demówki z nowym materiałem, czułem, że ta muzyka zdecydowanie uderza prosto w serce. Z drugiej strony musieliśmy nieźle się napracować, by te lżejsze partie brzmiały w pełni naturalnie i koherentnie w zestawieniu z resztą płyty. Oczywiście to również super sprawa, ponieważ przepadam za takimi wyzwaniami.
Emocje zawsze były jedną z istotniejszych części Pallbearer, ale mam wrażenie, że na „Mind Burns Alive” odgrywają absolutnie pierwsze skrzypce.
Uważam, że na każdej z naszych płyt emocje są bardzo mocno uwypuklone i wrzucone na pierwszy plan. Za każdym razem poruszamy ważne dla nas wątki, nie musimy wymyślać historyjek na poczekaniu, tylko wyrzucamy to, co siedzi nam głęboko w sercach. Ilekroć tworzymy coś nowego, wiemy, że musimy dorzucić do tego opowieść o rzeczach, które ciążą nam najmocniej. Albo inaczej – o rzeczach, które są najbardziej wymagające w kontekście emocjonalnym na daną chwilę. Niemniej, rozumiem twoją opinię. Przy „Mind Burns Alive” strona uczuciowa brzmi dobitniej, ponieważ płyta jest nieco bardziej wycofana, mniej metalowa, a więc teksty uderzają mocniej.
Kiedy tak słucham nowej płyty, mam w głowie nieodżałowane Warning. Nie próbuję powiedzieć, że brzmicie jak oni, ale jesteście spowinowaceni w kontekście balansowania ciężarem i ogromną tęsknotą.
W ostatnim czasie dość często porównuje się nas do Warning i spoko, nie mam z tym problemu. Uwielbiam ten zespół, więc traktuje to jako wielki komplement. Oczywiście nie próbujemy brzmieć jak oni, nigdy nie mieliśmy takiego celu, więc wszelkie podobieństwa są raczej dziełem przypadku. Nie chcielibyśmy upodabniać się do nich intencjonalnie z dwóch przyczyn. Po pierwsze: nie jesteśmy aż tacy dobrzy. Po drugie: po co to komu? Bądź sobą, nie wchodź w cudze buty. Kopiowanie innych kapel jest zupełnie bezcelowe, od zawsze tak twierdzimy. Mamy własny styl, którego się trzymamy – nawet jeśli ulega pewnym zmianom – i to nam w zupełności wystarczy.
Z drugiej strony wyczuwam u was obecnie duchowe pokrewieństwo ze slowcore’owymi tuzami typu Red House Painters/Sun Kil Moon, Low czy Codeine.
Jak najbardziej się zgodzę – w kontekście budowania melodii i przedstawiania emocji w tekstach zdecydowanie mamy blisko do tych kapel. Jestem wielkim fanem slowcore’u. Z kolei Red House Painters to jeden z najważniejszych zespołów mojego życia już od czasów nastoletnich. Dziwne by było, gdyby w tych okolicznościach ich twórczość nie wpłynęła na mnie jako artystę. Na „Mind Burns Alive” słychać to wyjątkowo wyraźnie, aczkolwiek już od początku istnienia Pallbearer ta konwencja była nam mega bliska – po prostu dopiero teraz zdecydowaliśmy się na wejście w nią nieco głębiej.
Mówiąc wprost: „Mind Burns Alive” zdecydowanie jest najsmutniejszą płytą Pallbearer, ale jako ludzie jesteście w lepszym miejscu niż parę lat temu, więc skąd taki nastrój?
Wciąż zmagamy się z wieloma problemami. Jesteśmy w lepszym miejscu, ale jednak nie jest idealnie i kolorowo, choć bardzo byśmy chcieli, aby tak było. Wychodzenie z doła jest długim i monotonnym procesem. Ponadto niektóre z piosenek nie opowiadają wyłącznie o nas, a o bliskich nam ludziach, którzy są w złym miejscu i mimo mniejszej lub większej walki nie potrafią się z niego wydostać.
Napisanie piosenki jest prostsze od rozmowy twarzą w twarz?
Pewnie, że tak, ale czasami pozostaje to także jedyną dostępną opcją. W pewnych sytuacjach nawet wielogodzinne rozmowy i próby pomocy nie przynoszą oczekiwanych skutków, więc pozostaje ci wyłącznie napisać piosenkę. Może te osoby później ją przesłuchają i coś u siebie zmienią.
Kiedy po raz pierwszy przesłuchałem nowej płyty, poczułem się nieco przybity, ale i oczyszczony jednocześnie. O to wam chodziło?
Poniekąd tak. Mamy głęboką nadzieję, że słuchacze znajdą coś oczyszczającego i pomocnego w naszej muzyce.
Łukasz Brzozowski
zdj. Dan Almasy