BLACKGAZE
Miks black metalu i shoegaze’u jest autorskim wynalazkiem Alcest. Opatentowali go w stu procentach, a przede wszystkim opracowali ścieżkę poruszania się po tych dwóch światach na raz. W założeniu takie rozwiązanie nie miało prawa się udać. Znalezienie wspólnego języka między pogrążonym w otchłani, antyludzkim black metalem a przyjemnie letnim shoegazem? Niewyobrażalne, choć w rzeczywistości prostsze, niż by się wydawało. Neige doskonale rozumie, że sczerniały metal to nie tylko bardzo jasno określona atmosfera, lecz także (a może przede wszystkim?) wyjątkowo pojemna szufladka gatunkowa. Wziął z niej to, co najlepsze, czyli rozedrgane riffy podparte okazjonalnym tremolo, ale zamiast brnąć w ekstremę, utopił wszystko w morzu reverbu i delayu. Nie podpalił świata, tylko otulił go atłasową tkaniną. Postawa leaders not followers? Jak najbardziej. Alcest zrobili coś w pełni autorskiego, a przy okazji odpowiadają za narodziny ciągnącej się po dziś dzień fali post-black metalu. Lata mijają, a świeżych kapel inspirujących się Francuzami w ogóle nie brakuje.
MNIEJ WSZYSTKIEGO
Kiedy w 2010 roku Alcest wydawali “Écailles de lune” i przypieczętował narodziny blackgaze’u, metal nie znajdował się w najlepszym miejscu. Ekstremalni zawodnicy z przyczółków black i death interesowali się wytłuczeniem jak największej liczby blastów oraz klawiszowych smug (ci pierwsi) lub kakofonicznych solówek (ci drudzy), a thrash po raz wtóry zjadał własny ogon, również zbliżając się do cyrkowych technicznych sztuczek. Z kolei progmetalowa gwardia co parę minut popadała w samozachwyt po kolejnym wykrzywionym rytmie czy do przegięcia wirtuozyjnej zagrywce gitary. Słowem: nie działo się najlepiej, ale Alcest był tchnieniem świeżego powietrza, bo nie dość, że połączył nieprzystające do siebie nurt, to jeszcze postawił na pełen minimalizm. Bardziej pojedynczy mantryczny riff niż salwa zmienianych co chwila patentów. Raczej postrockowy snuj niż wymyślne stacatto. Przede wszystkim reverbowy pogłos i melodyjna mgiełka, a nie piramidalne struktury numerów. Francuzi pokazali, że nawet pojedynczy dźwięk czy sugestywna cisza potrafią roztopić serce w trymiga – bez popisów i sztuczek.
NEIGE? PO PROSTU FAJNY KOLEŚ
Od zawsze na zawsze najważniejsza jest muzyka, ale wizerunek Neige’a, lidera Alcest, również wpłynął na sukces zespołu. Dlaczego? To prawdopodobnie najmilszy człowiek na świecie. Nie musi gwiazdorzyć czy odgrywać roli – jest po prostu sobą, czyli maksymalnie empatycznym i uroczym człowiekiem pozbawionym elementu macho czy cwaniaka. Od zawsze był świadomy swojej wrażliwości oraz stojących za nią plusów. W jednym z wywiadów udzielonych po premierze “Les voyages de l’âme” celnie zauważył, że dzięki rzeczonej wrażliwości można osiągnąć bardzo wiele, a uznawanie takiej postawy za bycie mięczakiem to wyłącznie ignorancja. Takie słowa rzucone metalowcom ponad dekadę temu? Spora odwaga. W dodatku kilka lat później podkreślił, że chciałby, aby za sprawą ostatniego w dyskografii “Spiritual Instinct” osoby szargane duchowymi problemami mogły odnaleźć ukojenie i że black metal wcale nie musi skupiać się wyłącznie na ciemnych stronach ducha. Może rzucać też wiązkę światła i dawać każdemu promyk nadziei. Jak tu go nie chcieć wyściskać? Z takim idolem wszyscy metalowi wrażliwcy mogą być o siebie spokojni.
OKŁADKI
Niektóre z ich okładek wzorowo wpisują się w widełki rocka alternatywnego – ot, choćby “Shelter” – ale część z nich to byty zupełnie alcestowe, niepodrabialne. Dzieje się tak ze względu na szerokie spektrum inspiracji Neige’a, który prócz zamiłowania do francuskiej literatury czy indie rocka jest także fanem anime i mangi. Wpływy dwóch ostatnich od zawsze były widoczne w twórczości formacji, ale najwidoczniej zaznaczono je na “Kodamie”. Ta dominacja fioletu, szkielety i kobieca postać wydostające się z bagniska = esencja Alcest. Jestem fanem filmów Miyazakiego, lubię również “Ghost in the Shell” czy też “Akirę” – mówi sprawca całego zamieszania. Podobnie było ze “Spiritual Instinct” zdobionym przez wizerunek trudnej do zidentyfikowania kreatury, choć wciąż dalekiej od typowo metalowych straszaków. Ten potwór ma niemalże ludzką twarz. Widzę w nim siebie, bo zawsze byłem outsiderem – uznaje Neige. Stanie na uboczu to oczywiście wątek znany w ciężkiej muzyce od lat, lecz jak ze wszystkim innym w przypadku bohaterów tego tekstu nawet w tym nie ma miejsca na utarte schematy i konwenanse.
WPADKI? WYKLUCZONE!
Już na etapie drugiego krążka Alcest zdobyli zasłużoną popularność i status blackgaze’owych pionierów. Przykłady innych istotnych graczy na metalowej niwie sugerują, że po drodze powinna im się powinąć noga, że spektakularna katastrofa lub kryzys to tylko kwestia czasu. Tymczasem Francuzi nie tylko unikają przeszkód, a wręcz wskakują na jeszcze wyższy poziom dzięki wypracowanemu statusowi. Właściwie od czasów “Shelter” – albumu kontrowersyjnego, obdartego z metalowego pierwiastka – aż do teraz nie tracą rezonu i sukcesywnie wydają swoje najwybitniejsze płyty. Ostatnia z nich, “Spiritual Instinct”, to wręcz opus magnum duetu, ich wizytówka, rzecz esencjonalna. Dostajemy tu masywną, ofensywną, choć jednak rockową produkcję, najbardziej piosenkowo skrojone numery w karierze (“Protection”!) i jeszcze więcej emocji niż dotychczas. Przy takim “L’île des morts” z tym katartycznym refrenem nie pozostaje nic, tylko opuścić własne ciało i zmierzać ku gwiazdom. A przecież po przenosinach do Nuclear Blast wielu wróżyło im porażkę…
Czy po takich argumentach nawet najbardziej zatwardziali antyfani tego, co subtelne i ładne w metalu pokochają Alcest? Mam nadzieję, że tak, ale jeśli wciąż nie jesteście przekonani, zapraszam na Park Stage dziś o 19.00. Neige wraz z kolegami wrzucą was do swojego baśniowego uniwersum i na pewno nie będziecie rozczarowani.
Łukasz Brzozowski
zdj. Andy Julia