Przy debiucie klasyfikowaliście swoją twórczość jako “black metal from the basement”, ale na “Zgnij” brzmicie pełniej, melodyjniej i ciężej. Wyszliście z piwnicy?
Nie, w dalszym ciągu siedzimy w piwnicy – to z niej wychodzą nasze wszystkie pomysły i wątpię, by cokolwiek mogło się w tym temacie zmienić.
To co się zmieniło?
Przede wszystkim podejście do pisania. Dojrzeliśmy i chyba w końcu zgraliśmy się jako zespół. Debiutancki album pisaliśmy głównie we dwójkę, na spółkę z gitarzystą, i chyba po prostu szukaliśmy optymalnych dla nas rozwiązań. Wiem, co mówię, bo przy wspomnianym debiucie dopiero co uczyłem się grać na perkusji, dlatego nie wszystko szło gładko, musieliśmy trochę stawać na głowie.
Mówisz, że wszystkie wasze pomysły wychodzą z piwnicy – chodzi o niszowe źródła inspiracji czy coś bardziej literalnego?
Zdecydowanie bardziej literalnego, ponieważ dosłownie tworzymy muzykę w piwnicy. Tam znajduje się nasza salka prób, którą samodzielnie zbudowaliśmy od podstaw w starej żydowskiej kamienicy we Wrocławiu. Zdzieraliśmy wszystkie warstwy ścian, dużo nad tym majstrowaliśmy, przylepialiśmy plakaty… Był to dość czasochłonny proces. W każdym razie: każdy dźwięk stworzony przez Thvn narodził się właśnie w tym miejscu, więc bezpiecznie będzie powiedzieć, że w jakimś sensie zostaliśmy przez nie ukształtowani. Od zatęchłego klimatu po szczury biegające pod nogami.
Mimo tego “Zgnij” brzmi jak zdecydowany krok naprzód w stosunku do debiutu. Nie myślisz, że kiedyś zrobicie się zbyt duzi na piwnicę?
Zupełnie nie, takie myślenie jest raczej poza naszym zasięgiem. Nie mamy specjalnych ambicji na wychodzenie poza podziemie i poszukiwanie dla siebie nowej tożsamości. Czujemy się dobrze w obecnym położeniu, więc raczej wszystko będzie układało się po staremu. Na ten moment nie wydaje mi się, by to miejsce mogło nas jakkolwiek ograniczyć.
Określacie się jako twór zrodzony z piwnic wrocławskich kamienic, o czym już wspomnieliśmy, ale czy sam Wrocław warunkuje charakter zespołu? Brzmicie raczej uniwersalnie.
Bez wątpienia. Co prawda nie mieszkam we Wrocławiu już od dwóch lat, ale regularnie przyjeżdżam tu na próby i czuję mocną więź z tym miastem. Myślę, że brzmielibyśmy zupełnie inaczej, gdybyśmy pochodzili z innego rejonu Polski. Generalnie nie jest to łatwe miasto, ma swoje minusy. Tamtejsza scena muzyczna przechodzi spory kryzys, o czym przekonuję się na każdym kroku.
Jak rozumiemy ten kryzys?
Porównuję to sobie z innymi miastami w Polsce i widzę, że Wrocław na ich tle wypada dość blado. Na przykład teraz mieszkam w Poznaniu, gdzie zespoły wspierają się, jakoś wzajemnie przenikają i budują coś fajnego. Podobnie wygląda to chociażby w Trójmieście – i to niezależnie od gatunków – a o Warszawie chyba nawet nie muszę wspominać. Może ostatnimi czasy wrocławskie podziemie trochę się odbudowuje, ponieważ z różnych stron dochodzą do mnie znaki, że młodsze pokolenie robi spoko rzeczy, ale jeśli chodzi o naszych rówieśników, raczej nie jest zbyt różowo. Każdy działa sam, nie ma specjalnych chęci na wspólne inicjatywy i generalnie wszystko stoi w miejscu z racji na taki stan rzeczy.
Co jeszcze powoduje, że wrocławska scena kuleje na tle reszty Polski?
Uważam, że Wrocław jest trudnym terenem pod bardzo wieloma względami – kluby się zamykają, wszystko zamiera. Przy czym jednocześnie muszę dodać w kontekście wpływu danego rejonu na muzykę, że pochodzę z Jeleniej Góry i ewidentnie góry oraz związana z tym miejscem nostalgia ma przełożenie na to, co robię w Thvn. Może nie jakoś bezpośrednio, ale w pewnym stopniu już jak najbardziej.
Czyli inspiracje wynikające z położenia na mapie są u was wielowymiarowe.
No pewnie, bo Wrocław i Karkonosze to dwa zupełnie inne miejsca, raczej nic ich nie łączy. Czy wychodzi to w muzyce? Jak wspomniałem, nie jest to prosta kwestia, ale bodźce związane z obydwoma tymi rejonami siedzą głęboko w każdym członku zespołu i nie pozbędziemy się ich w żaden sposób. Z jednej strony ciągnie nas do lasu i natury, a z drugiej do wielkich aglomeracji miejskich.
Gracie muzykę wychodzącą z black/sludge’owego matecznika, który jeszcze do niedawna cieszył się sporą popularnością w podziemiu, ale szybko stał się dość jednowymiarową i przewidywalną krzyżówką. Próbujecie w jakiś sposób nadawać jej nowego kolorytu?
Wszystko wychodzi bardzo samoistnie. Nigdy się do nikogo nie porównywaliśmy, nigdy nie rozmawialiśmy, jak powinniśmy brzmieć, tylko działaliśmy instynktownie, a jeśli jakaś koncepcja wypadała przekonująco, obrabialiśmy ją, aż stała się gotową piosenką. Najczęściej jest tak, że wychodzimy od jakiegoś riffu i potem dobudowujemy do niego kolejne elementy – tu jakieś zwolnienie, tu przyspieszenie, gdzie indziej jeszcze coś innego… Tak nam pasuje.
Ale gdy zaczynaliście grać, na pewno mieliście przynajmniej zarys wizji, jak powinniście brzmieć.
Pewnie cię zaskoczę, ale nie. Raczej nigdy nie doszło do sytuacji, byśmy wymieniali uwagi w stylu “o, to dawaj zrobimy numer blackmetalowy, a potem sludge’owy”. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy razem grać muzykę, a reszta rzeczy pojawiła się już po drodze jako efekt wspólnego grania i docierania się.
Czyli nawet nie mieliście pomysłu, jaką muzykę będziecie grać?
Wiadomo, że wywodzimy się z konkretnych form muzycznych, co oznacza jedno: metal był absolutnym pewniakiem, ale nie wiedzieliśmy do końca w jakiej formie. Ciężko i brudno to na pewno, lecz bez konkretniejszego podziału na gatunki. Kiedy zakładaliśmy Thvn, mocno siedzieliśmy w black metalu i okolicach, co pewnie wywarło znaczący wpływ na nasze brzmienie, choć nigdy nie było zaplanowanym działaniem. Bardzo mocno zasłuchiwaliśmy się w Odrazie czy Kriegsmaschine.
Tak luźne podejście bywało zaskakujące?
Chyba niekoniecznie, bo nie zastanawialiśmy się nad tym, ale czasami, gdy Marcel, nasz gitarzysta, wyskakiwał z riffem, próbowałem mu “doradzać”, co robić dalej w najbardziej memiczny sposób. Na przykład rzucałem jakieś losowe komendy w stylu “ej, złap tu niżej” albo “tu daj gęściej”, albo w ogóle wydawałem z siebie odgłosy, które symulowały potencjalną melodię czy też akord. Po prostu chciałem wyjaśnić mu, co dałbym od siebie, a że nie byłem i nie jestem zbyt dobrym muzykiem, musiałem korzystać z prostych środków.
Dzieliliście scenę z najróżniejszymi zespołami – od Rotting Christ po Shodan, przez co koncertowo nie kojarzycie się ze ściśle określonym zestawem gatunkowym, ale czy istnieje bańka, w której występuje się wam najbardziej komfortowo?
Raczej nie i właśnie dlatego jest fajnie. Odnajdujemy się w różnych położeniach i na różnych koncertach, nie chcemy pakować się do jednej szuflady. Na przykład drugi koncert Thvn to występ u boku Imperial Triumphant we Wrocławiu, więc już od początku było ciekawie. A potem, wiadomo, skłoty, większe kluby, raz przydarzył się nawet zamek!
W takim razie odwrócę pytanie: gdzie nie wystąpilibyście za żadną cenę?
Chyba nie chcielibyśmy brać udziału w jakimś powermetalowym wydarzeniu, bo to nie nasza konwencja. W dodatku jest do tego stopnia oddalona od Thvn, że wyszłoby dość kuriozalnie. Poza tym: wszędzie czujemy się dobrze i wszędzie pasujemy.
Wydawca podpowiada, że na “Zgnij” brzmicie zdecydowanie odważniej niż przy debiucie. Wcześniej brakowało wam odwagi?
Nie, ale po prostu jesteśmy dużo bardziej doświadczeni, więc mamy ochotę na robienie lepszych i bardziej zaawansowanych rzeczy. Poczuliśmy większą stanowczość, a przy tym także pewien luz przy wspólnej pracy.
Łukasz Brzozowski
zdj. Natalia Mazur