Pamiętasz pierwsze zetknięcie z muzyką artysty lub zespołu z twojego rodzinnego Kolbotn, o którym pomyślałeś „wow, to jest naprawdę dobre”?
Jednym z takich zespołów był w moim przypadku Darkthrone, ale nie tylko oni. Jeszcze jako dzieciak miałem niezłego farta, bo w trakcie największej fazy na Slayera podarowano mi płytę Cadaver Inc. – „Discipline”. Dostałem ją od sąsiada bardzo niedługo po premierze. Gdy posłuchałem tego po raz pierwszy, przeżyłem jakiś niewyobrażalny szok. Nie miałem wcześniej styczności z równie ekstremalną muzyką. Stamtąd przeskoczyłem do Darkthrone, do death i black metalu. To było kompletnie formujące doświadczenie.
Pomyśleć, że rozmawiamy o mieścinie na 6 tysięcy osób.
No, Kolbotn jest bardzo małe. To właściwie takie przedmieścia Oslo, mało kto traktuje to na zasadzie osobnego miasta. Każdy mieszkaniec Kolbotn pracuje w Oslo – no dobra, prawie każdy, ale wiesz, o czym mówię.
No właśnie – z tego Kolbotn pochodzą Obliteration, Nekromantheon, Aura Noir i Darkthrone oczywiście. Dlaczego akurat tutaj niekonwencjonalny metal ekstremalny ma się tak dobrze?
Istnieje naprawdę wiele teorii na ten temat. Niektórzy mówią, że to kwestia wody, którą pijemy. (śmiech) Osobiście myślę dużo o aurze tego miasta – może ona odgrywa jakąś rolę. Kolbotn jest siedliskiem ludzi biednych i bogatych, nie ma tu za bardzo żadnej środkowej opcji. Nie wiem, jakim cudem tak to wygląda, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
To tyle?
Nie. Z opowiadań i różnych historii wiem, że ludzie, którzy budowali to miasto – czyli ci urodzeni generację wstecz – byli zupełnie szczerymi, otwartymi i bezpośrednimi osobami. Żadnego tam udawania, tylko kawa na ławę. To też ważna kwestia. Ani my, ani Darkthrone, ani inne wymienione przez ciebie kapele nie graliśmy nigdy pod publiczkę i koniunkturę, tylko robiliśmy i wciąż robimy, co nam się podoba. Do tego Kolbotn jest otoczone terenami zielonymi – gdzie nie pójdziesz, tam masz łono natury. Bliskość Oslo, a jednak bycie poza nim również robią swoje. Może dzięki kombinacji tych czynników wśród mieszkańców wytworzył się konkretny rodzaj mentalności? Trudno stwierdzić.
Cechy mieszkańców-założycieli Kolbotn są typowe wśród większości Norwegów?
Chyba tak. Oczywiście jest też wiele osób, zwłaszcza ze sceny muzycznej, które raczej nie pasują do tej reguły. Jak obaj wiemy, symfoniczno-orkiestrowy, napuszony black metal wyszedł właśnie z Norwegii, więc to jednak coś mówi. Od Emperor przez Dimmu Borgir po wszystkich ich naśladowców – cała masa tego była. Sporo artystów z tego nurtu to generalnie spoko ludzie, ale mają chyba inne wartości i szukają odmiennych wrażeń. Tak to ujmę. Ich metoda działania to więcej znaczy więcej. Obrazowo: my słuchamy Thin Lizzy, oni Yngwiego Malmsteena.
W zeszłym roku stuknęły wam dwie dekady działalności, a w tym 20 lat od pierwszego naprawdę dużego koncertu – na Inferno Festival. Jak to wydarzenie wpłynęło na waszą karierę?
Nie wiem, czy wpłynęło jakoś strasznie mocno. Wiadomo, że mówi się o nim w kategoriach czegoś kluczowego, bo zawsze wyskakuje jako jedno z pierwszych, gdy czyta się nasze bio. Ale żeby nie było – wspominam to bardzo miło. Cieszę się, że zdobyliśmy uznanie wielu słuchaczy i dostaliśmy niezłego popularnościowego kopa. Generalnie w tamtym okresie Inferno był dużo lepszym i zdecydowanie bardziej znaczącym festiwalem niż obecnie, przynajmniej moim zdaniem.
Dlaczego?
Uważam, że w ostatnich latach formuła festiwalu, w połączeniu z zapraszanymi kapelami, stała się już trochę wymuszona. Kiedyś było w tym więcej artystycznej i kulturalnej wiarygodności, co oczywiście pozytywnie wpływało na jakość bookingów i związanych z tym spraw. W jakiś sposób sporo ludzi uzmysłowiło sobie wtedy, że jest grupa młodych kapel nadających oldschoolowemu metalowi coś własnego i indywidualnego. Mimo wszystko, jeszcze raz powiem, ten koncert nie był dla nas niesłychanie kluczowy. Po prostu umieściłbym go na liście wielu, wielu istotnych wydarzeń w historii Obliteration. Tak będzie najuczciwiej.
Dwa lata później wypuściliście przyzwoity debiut, a w 2009 roku – wciąż w bardzo młodym wieku – „Nekropsalms”. To płyta, która zmieniła bieg death metalu pod koniec lat zerowych. Przeczuwaliście, że ludzie dostrzegą w niej coś sporego?
Wydaje mi się, że w tamtym czasie nasze oddanie zespołowi osiągnęło szczyt. Tak, jak to bywa z wieloma debiutami, „Perpetual Decay” jest zbieraniną różnych rzeczy z różnych okresów. Nie mieliśmy wtedy wypracowanego stylu – poszukiwaliśmy trochę tu, trochę tam, nie mając jakiegoś konkretniejszego konceptu w głowie. Byliśmy bardzo młodą kapelą, więc musieliśmy spędzić wiele czasu, zanim osiągnęliśmy to, na czym nam zależało. Gdy już wydaliśmy pierwszy album, zaczęliśmy dopracowywać wizję Obliteration. Dojrzeliśmy, nabraliśmy świadomości, a do tego nasze muzyczne preferencje znacząco się poszerzyły i nie baliśmy się z tego korzystać. Taki ruch wyszedł nam na dobre, bo materiał zebrał mnóstwo ciepłych opinii i wciąż jest wspominany jako zupełnie świetny, za co jestem wdzięczny. Jednocześnie brzmienie krążka oddawało jego charakter w inny sposób, niż sobie to wyobrażałem. To właśnie na „Nekropsalms” zadebiutowaliśmy jako kapela DIY-owa do szpiku kości. Wszystko samodzielnie nagraliśmy, zmiksowaliśmy, ogarnęliśmy książeczkę, a okładką zajął się nasz bliski znajomy. Rozmawiamy więc o wyjątkowo autorskim projekcie.
Jak sam mówisz, przy „Nekropsalms” staliście się bardziej otwarci na inną muzykę niż metal. Kto spoza tej bańki był dla ciebie wówczas najważniejszy?
To mikstura wielu rzeczy, nie tylko spoza metalu. Słuchaliśmy na potęgę psychodelicznego rocka, złapaliśmy totalnego bakcyla na Autopsy… I to nie tylko muzycznie, ale także w wymiarze symbolicznym.
To znaczy?
To znaczy, że Autopsy było dla nas najważniejszą deathmetalową kapelą. Nigdy nie poddali się trendom, będąc tak bardzo sobą, jak się da. Niesłychanie nam taka postawa imponowała i w sumie wciąż imponuje. Mieli też cudownie organiczną produkcję płyt – miła odmiana na tle tego, co dominowało w szczytowych latach death metalu, czyli kliniczne i wyśrubowane do przesady brzmienie. Kończąc jeszcze temat inspiracji z tamtej ery: mieliśmy także obsesję na punkcie Magmy, ale nie chcieliśmy się do nikogo upodobnić. Poddawaliśmy się instynktom, wszystko wychodziło z nas podświadomie. Nie istniała w tym przestrzeń na kalkulację. Mieliśmy jeden, bardzo ogólny cel: grać zupełnie naturalnie i analogowo, nie bać się dziwactw i brzmieć surowo – ale nie surowo na zasadzie totalnego lo-fi, bez efektu necro. Pewnie rozumiesz, dokąd zmierzam.
Jest też punkowy element. Macie na tej płycie od kopa d-beatu.
Pewnie, że tak. Dynamika punka plus bardzo rygorystyczny i technicznie zaawansowany sznyt metalu to świetne połączenie. Ale no, póki nie zaczęliśmy tak grać, nie wiedzieliśmy, że będziemy brzmieć w ten sposób. Wszyscy znamy się od dzieciaka, więc wspólnie dorastaliśmy, a razem z nami dorastał też zespół. No i podobnie jak Autopsy chcieliśmy być trochę w poprzek, przynajmniej podświadomie. Końcówka lat zerowych to okres, gdy death metal jest do przesady brutalny, połamany, sterylny i generalnie pozbawiony duszy. Niezadowoleni z kierunku, w którym zmierzał gatunek, tym bardziej chcieliśmy nawiązywać do czasów, gdy prezentował się najlepiej, tylko że z nutką świeżego powietrza i oryginalnych pomysłów.
Wspominasz o Autopsy, co przypomniało mi, jak Robert Andersson z nieistniejącego już Morbus Chron opowiadał, że jego zespół grał po prostu riffy Autopsy, ale od tyłu. Do was to też pasuje?
Nie wydaje mi się. W przypadku Obliteration element Autopsy nie objawia się nawet w warstwie riffowej, tylko atmosferze muzyki jako takiej. Oczywiście rozumiem też, o co chodzi Robertowi z tymi riffami granymi od tyłu, lecz jesteśmy z innej gliny. Nasza inspiracja ma znacznie bardziej holistyczny wydźwięk. Wszystko rozbija się o dobry smak i umiejętność budowania napięcia, a nie zrzynanie 1:1. Moim zdaniem bezmyślne rżnięcie z kogoś jest żałosne.
Pierwsza połowa lat dziesiątych to spora liczba skandynawskich kapel grających oldschoolowy, lecz poszukujący death metal. Dlaczego teraz, w dobie renesansu gatunku, jest paradoksalnie trudniej o takie materiały?
Nie wiem. Niestety ostatnio osiągnąłem już taki wiek, że jestem krytyczny i nieco sceptyczny w kwestii obczajania nowych zespołów. Nie chciałem taki być, ale to chyba silniejsze ode mnie. (śmiech) Wiele z tych młodych gwiazd death metalu to bardzo powtarzalne i przy tym wykalkulowane składy. Z drugiej strony takie Blood Incantation łączy ekstremę z wątkami krautowymi i progrockowymi, a są przecież wielcy.
Czyli nie rusza cię to całe odrodzenie nurtu?
Rusza! Bardzo się cieszę, że ten gatunek znów jest czymś popularnym. Może niekoniecznie podoba mi się kierunek, w którym zmierza, bo niektóre kapele brzmią kompletnie nijako. Na przykład nie znoszę tej całej łatki caveman death metalu. Czy to naprawdę taka przyjemność, że intencjonalnie robisz głupią muzykę? Jeśli chcesz wypaść głupio, to najpewniej wypadniesz. Gdyby zespoły z tej niszy szły mocniej w stronę bardzo fajnego Black Curse, byłoby nieporównywalnie lepiej. Z tych świeższych rzeczy uwielbiam też Spirit Possession – blackmetalowa załoga, jedna z najważniejszych w ostatnim czasie. To świetna muzyka, pełna charakteru. Słuchasz jej przez parę sekund i od razu wiesz, kto gra. Teitanblood również wysoko cenię. Mają niepodrabialną formułę.
Cztery lata po „Nekropsalms” przyszło „Black Death Horizon”, czyli materiał bliższy klasycznemu metalowi śmierci, a jednak wciąż zupełnie rozstrajający.
Możesz mieć rację. To faktycznie nieco prostszy materiał, nastawiony na bardzo mroczną aurę. Uważam, że jest spójny i przemyślany pod względem kompozytorskim. W paru piosenkach wypadliśmy może nieco zbyt, hm, rockowo, ale płyta wyszła w odpowiednim momencie. Sporo wtedy koncertowaliśmy, chyba najintensywniej w karierze, dostaliśmy wiatru w żagle.
Skąd mroczniejsza aura?
Bardzo inspirowaliśmy się black metalem. Nigdy nie graliśmy black metalu, ale wpływy tego nurtu są dla nas kluczowe i zawsze można je wychwycić w tym, co robimy. Przy „Black Death Horizon” widać to głównie od strony otoczki oraz tekstów. W latach 80. cała ekstrema była chaotyczną mieszanką black, death i thrash metalu, chcieliśmy do tego nawiązać. Większość moich ulubionych artystów, bez podziałów na gatunki, to ci, którzy są trochę obok scen i konwencji, bo stoją na swoim.
W ramach trasy po wydaniu „Black Death Horizon” zaliczyliście m.in. występ na Roadburn Festival, gdzie osobiście zaprosił was Mikael Åkerfeldt z Opeth.
Bardzo miło wspominam tę sytuację, tym bardziej, że wydała mi się kompletnie losowa! Mikael wspominał o nas w kilku wywiadach, co jest niesamowicie miłe, a do tego ma świetny gust. Jego kolekcja progrockowych czy psychodelicznych klasyków z lat 60. czy 70. robi ogromne wrażenie. Poza tym edycja Roadburn, na której wystąpiliśmy, generalnie miała świetny skład, a publika była totalnie niezawodna. Spotkaliśmy tam wiele interesujących postaci, świetna sprawa. Podczas tej trasy udało nam się dać parę naprawdę dobrych koncertów.
Powiedziałbyś, że ta płyta była dla was momentem zwrotnym, biorąc pod uwagę, jak wystrzeliła wasza popularność?
Może tak. W Europie wszystko, co związane z Obliteration ogarniał nasz norweski wydawca, ale już w USA zajmowało się tym Relapse, więc był to przeskok. Na przykład „Nekropsalms” ukazało się nakładem malutkiej wytwórni z Oslo, która wciąż radzi sobie dobrze i daje światu mnóstwo przeróżnej, dobrej muzyki z podziemia. „Black Death Horizon” kojarzy mi się z wzrostem rozpoznawalności.
Wasz ostatni dotychczasowy album, „Cenotaph Obscure”, sprawia wrażenie połączenia wszystkich elementów stylu Obliteration.
Tak, ale chyba nie polecałbym każdemu zaczynać zapoznawanie się z nami od tej płyty. Struktury utworów są dziwniejsze, brzmienie jakby wyraźniejsze, a wszystko nagraliśmy analogowym sprzętem, mniej więcej takim jak w latach 60. i 70.
Niebawem minie już siedem lat od premiery tej płyty. Szykujecie coś nowego?
Tak, intensywnie pracujemy nad nową płytą. Pandemia utrudniła nam wiele planów, więc zaczęliśmy później, niż sobie życzyliśmy. Po drodze pojawiło się dorosłe życie – rodzina, praca… Te aspekty pochłaniają kawał życia, więc siłą rzeczy musisz częściej odstawiać zespół na drugi plan. Moje priorytety odnośnie Obliteration uległy zmianie. Nie zależy mi na trasach, gadaniu z rzekomo właściwymi ludźmi, tylko na przyjemności z robienia dobrej muzyki. Grzebiemy w tym już od paru lat, ale ilekroć tylko gramy jakiś koncert, proces obsuwa się o kilka miesięcy. Teraz odrzucamy prawie każdą ofertę występu, by móc w spokoju szlifować płytę.
Jak wiadomo, grasz w dwóch zespołach – Obliteration i klasycznie thrashowym Nekromantheon. Który z nich jest ci bliższy?
Obliteration, zdecydowanie. Początkowo Nekromantheon było projektem pobocznym, który przeistoczył się w zespół na poważniejszych warunkach. Ten zespół składa się z wielu reguł, ponieważ mamy sprecyzowane brzmienie – to złowrogi, pozbawiony czegokolwiek rozrywkowego thrash z połowy lat 80., bardzo w typie Slayera, teutońskiej sceny czy oczywiście Dark Angel. W Obliteration pozwalamy sobie jednak na intuicję i więcej swobody. Pewnie dlatego mam tam bliżej.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu