Zmartwychwstanie, czyli najlepsze powroty do żywych w dziejach metalu

Dodano: 10.04.2025
Z zespołami metalowymi, które po latach nieaktywności wracają do żywych, jest tak, że niby witamy je z otwartymi ramionami, ale nie kończy się to najlepiej. Często, wydawałoby się, ci sami ludzie wcale nie są już tacy sami, więc gdy udają siebie z młodości, efekty siłą rzeczy są przeciętne. Ale może istnieją tacy, którzy to przeskoczyli? Albo tacy, którzy zrobili to inaczej?

Celtic Frost – „Monotheist” (Century Media Records)

Absolutny wzorzec tego, jak w metalowej bańce wrócić po latach i nie tylko się nie skompromitować, ale nagrać najwybitniejsze dzieło w karierze. Z drugiej strony nic by na to nie wskazywało. Rodzącą się przez kilka ładnych lat powrotną i zarazem pożegnalną płytę Celtic Frost poprzedzały koszmarki, pod którymi dziś wolałby nie podpisywać się sam Tom Warrior. Wyżywanie się na „Cold Lake” byłoby zbyt proste, więc polecam „Prototype” – co oni sobie wtedy myśleli… W każdym razie na „Monotheist” Szwajcarzy nie usiłowali udowodnić, że są tym samym zespołem co na „To Mega Therion” czy „Into the Pandemonium”. Thrashowe tempa czy awangardowe poszukiwania zastąpili tymi rzeczami w ekstremie, na których powstanie sami mieli znaczący wpływ. Na płycie dominuje doom metal – ale nie klasyczny, czerpiący z heavy metalu, tylko nasycony czernią, przygniatająco ciężki. Do niego dochodzą też równoważące te ciężary od czasu do czasu wpływy gotyckie i unosząca się nad muzyką złowieszcza aura black metalu. Jeśli zwijać żagle, to właśnie tak.

Cynic – „Traced in Air” (Season of Mist)

Gdy Cynic wydawali „Focus”, nie zostali zrozumiani. Album spotkał się z przytłaczająco krytycznym odbiorem, więc panowie machnęli na to ręką i zaczęli realizować się w innych projektach. Do macierzystego szyldu wrócili po kilkunastu latach – początkowo koncertowo – a w 2008 roku pochwalili się „Traced in Air”. W tamtym czasie ich debiut był już owiany legendą i statusem materiału epokowego, więc najprostszym rozwiązainem byłoby nagrać jego drugą część. Paul Masvidal i Sean Reinert nie poszli na skróty. Powrotna płyta zawiera zerowe ilości death metalu, idąc pełną parą w proga. Z jednej strony mamy tu typowe dla Cynic patenty, czyli wokale z vocodera i zamiłowanie do jazzu fusion, ale jest też sporo nowości. Otoczka tekstowa jest jeszcze bardziej newage’owa, a muzyka brzmi jeszcze łagodniej. Zespół bardzo rzadko przypuszcza ataki, raczej otula słuchacza połamanymi jazzowymi teksturami, bo – o dziwo – mimo całego instrumentalnego majestatu „Traced in Air” to przyjemna, wręcz letnia płyta. No i należycie doceniona w momencie premiery.

Iron Maiden – „Brave New World” (EMI)

Iron Maiden nie powracali z zaświatów. Premierę „Brave New World” i poprzedniej „Virtual XI” dzieliły dwa lata. O co chodzi? Oczywiście o powrót legendarnego frontmana, Bruce’a Dickinsona. Po odejściu z Iron Maiden muzyk całkiem nieźle radził sobie na gruncie solowym, ale jego koledzy nie wydawali najbardziej porywających płyt. Jasne, „The X Factor” czy wspomniane „Virtual XI” to porządne materiały, ale blednące przy klasykach rzędu „Seventh Son of a Seventh Son”. Na szczęście przy „Brave New World” wszystko kliknęło na korzyść Brytyjczyków. Oprócz powrotu Dickinsona dostaliśmy pierwszy krążek grupy z trzema gitarzystami, a do tego wyraźnie zauważalne wpływy prog metalu w piosenkach. Poskutkowało to najbardziej witalną, przebojową i żarliwą płytą Iron Maiden od kilkunastu lat. Nie ma tu nerwowego poszukiwania czegoś osobnego, nie ma kryzysu wieku średniego. Są heavymetalowe hity od „The Wicker Man” aż po epicki „The Thin Line Between Love and Hate”. Anglicy brzmią jak na moment wydania zupełnie aktualnie, a nie retro. Ostatnia wielka płyta zespołu.

Godflesh – „A World Lit Only by Fire” (Avalanche Recordings)

Spotkałem się kiedyś z nieco żartobliwą tezą, że Justin Broadrick podarował sobie Godflesh, bo miał zniżkę formy, którą mógł idealnie wykorzystać w ramach Jesu, ale nie zgodzę się z tym. Najlepsze materiały drugiego z wymienionych projektów (a zwłaszcza debiut) są poziomowo bliskie najwybitniejszym rzeczom Godflesh. Natomiast rozumiem, że jeśli ktoś życzył sobie Broadricka w tej zimnej, odhumanizowanej i ekstremalnej formie, to mógł sobie odstawić Jesu na bok. Tymczasem trzynaście lat po wcześniejszym „Hymns” Godflesh wrócili świetnym albumem (oraz poprzedzającą go EP-ką), który kąsa i wprowadza w przyjemny dyskomfort na każdym etapie – od okładki aż po te numery. Na „A World Only Lit by Fire” brytyjski duet zrobił to, co potrafił najlepiej, serwując metal w sterylnie industrialnej formie, podbijając go także odrobiną sludge’owego ciężaru. To proste riffy i aranżacje skupione na mantrycznym powtarzaniu kilku motywów, ale ciężar i emocjonalna harówka towarzysząca tym konstrukcjom są nie do przecenienia. Wielki powrót.

Venom – „Resurrection” (Steamhammer)

Niby powrót, ale nie do końca. Venom rozpadli się na chwilę, w 1992 roku, i wrócili – w klasycznym składzie – trzy lata później. Pierwszym efektem tego pojednania sił była płyta „Cast in Stone”, czyli rzecz niezła, ale w sumie to do bólu poprawna – zupełnie jak wszystkie materiały Venom po „At War with Satan”. Na prawdziwe owoce burzy mózgów trzech ojców black metalu musieliśmy poczekać do milenijnego schyłku. W dwutysięcznym roku Anglicy zaprezentowali światu „Resurrection” i już wtedy wiadomo było, że ich potęga wróciła. Jak się okazało wyłącznie na chwilę, ale to inny temat. Na rzeczonym wydawnictwie Venom zrobili to, co potrafili najlepiej, wybierając ze swojej muzyki przesycony surowizną amalgamat heavy metalu, thrashu oraz odrobiny pierwszofalowego black metalu. Jednak w odróżnieniu od epokowych już „Welcome to Hell” czy „Black Metal” trio z Newcastle brzmi ciężej, posępniej i zdecydowanie poważniej niż na drugim z przytoczonych albumów. To w sumie całkiem zabawne, że wszystkie kolejne materiały Venom (że o Venom Inc. nie wspomnę) są wręcz uroczo nieudolne przy „Resurrection”. No cóż, takie życie…

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały Iron Maiden

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas