„Horror rzeczywistości” – wywiad z Kingiem Diamondem

Dodano: 28.03.2025
„The Institute”, czyli nowa płyta legendarnego Kinga Diamonda, jest jak yeti – słyszał o niej każdy, ale nie widział nikt. Duński wokalista od lat zapowiada jej premierę, ale ta nadal nie doszła do skutku. Jak przebiegają prace nad nowym albumem? Czego słuchał jako nastolatek? Który koncert zmienił jego życie? Jak mu się mieszka w USA? Odpowiedzi na te i kilka innych pytań znajdziecie w poniższej rozmowie.

Teksas to dość religijne miejsce, prawda?

Tak, zdecydowanie. Według statystyk to jeden z najbardziej religijnych stanów w USA.

Nie brzmi to jak wymarzone miejsce do życia dla kogoś takiego jak ty.

Rzecz w tym, że ja tego w ogóle na co dzień nie czuję. Czasami ludzie pytają mnie, zupełnie tak jak ty teraz, jak mogę mieszkać na Pasie Biblijnym (potoczna nazwa kilku południowych stanów w USA zamieszkiwanych w dużej mierze przez konserwatywnych protestantów – red.), ale gdyby nie te pytania, nigdy w życiu bym się nawet nie zorientował, że Dallas to część Pasa Biblijnego! Graliśmy tu wiele koncertów i ani razu nie mieliśmy żadnych nieprzyjemności. Mieszkając tu również spotykam się tylko i wyłącznie z miłymi reakcjami.

Jak trafiłeś do Teksasu?

Przeprowadziliśmy się tu z moją byłą żoną. Wcześniej przez jakiś czas mieszkaliśmy w Danii, ale nie mogła się do życia w tym kraju przyzwyczaić, nie czuła się tam najlepiej – dlatego postanowiliśmy przenieść się do Stanów.

Dobrze ci się tu mieszka?

Pamiętam, że kiedy wprowadziłem się do Dallas uderzyła mnie gościnność lokalsów. Wchodziłem do supermarketu – a musisz wiedzieć, że tego typu przybytki w USA są naprawdę ogromne – i ludzie przy kasach uśmiechali się do mnie, witali się i życzyli miłego dnia. Na początku pomyślałem, że coś z nimi nie tak – widzą mnie pierwszy raz na oczy, a zachowują się, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Olewałem ich, nie odpowiadałem ani słowa. Po czasie zrozumiałem, że to ze mną było coś nie tak, a oni po prostu mają taki styl bycia – są mili i otwarci. Chcą, żebyś czuł się dobrze.

Nie bez powodu mówi się w Stanach o południowej gościnności.

Zgadza się, ludzie są tu naprawdę gościnni i pomocni. Jeśli zepsuje ci się samochód i staniesz na poboczu, to nawet nie zdążysz wysiąść z auta, a już ktoś się zatrzymuje i pyta co się stało. W ogóle nie żałuję przeprowadzki do Dallas. Dom, w którym mieszkam, jest wspaniały, czuję się w nim świetnie. Mam duży salon z kominkiem i herbem Drakuli na ścianie. Herbem, który – nawiasem mówiąc – mógłby być również herbem Kinga Diamonda, ponieważ u góry ma wielką, piękną koronę, a w środku tarczę z literą D. Poza tym po całym domu porozstawiane mam gargulce, które czasem także towarzyszą nam na scenie. Jeden z pokoi przerobiłem sobie na studio, to moja przestrzeń do pracy. Jest w pełni profesjonalne, fantastycznie wygłuszone, nie słyszę tu absolutnie nic, warunki do nagrywania są genialne.

To, co robi obecny prezydent USA, na przykład w sprawie Grenlandii, zmieniło twoje podejście do Ameryki?

Szczerze? Nie chce mi się nawet o tym gadać. To wszystko wydaje się takie nierealne… Jak z jakiegoś horroru.

Zastanawiałeś się kiedyś jak wyglądałaby twoja kariera, gdybyś urodził się w innym kraju?

Nie, ale na pewno wyglądałaby zupełnie inaczej. Dania może i nie była krajem z bardzo silną sceną muzyczną, ale dzięki świetnym promotorom już w latach 60. i 70. przyjeżdżały do nas kapitalne kapele. Pierwszym koncertem, który zobaczyłem na żywo, był występ Grand Funk Railroad w legendarnej hali KB Hallen w Kopenhadze, dokładnie 3 grudnia 1971 roku. Kilka miesięcy później, 1 marca 1972 roku, w tym samym miejscu zagrali Deep Purple – ten koncert został nawet nagrany przez duńską telewizję, możesz go znaleźć w Internecie. Osobiście uważam, że jest lepszy niż „Made in Japan”!

3 grudnia 1971 był dniem, kiedy po raz pierwszy poczułeś, że też mógłbyś wyjść na scenę i skupić na sobie uwagę tłumów?

Niewątpliwie był to moment, który zmienił moje życie. Miałem wtedy 15 lat i zacząłem się na poważnie wkręcać w muzykę. Razem z moim przyjacielem spędzaliśmy długie godziny siedząc u niego i słuchając kolekcji płyt jego siostry – to właśnie tam po raz pierwszy usłyszałem choćby Captain Beyond. Potem dostałem radio tranzystorowe z możliwością nagrywania audycji radiowych na kasety. W ten sposób odkryłem np. „Master of Reality” Black Sabbath. Nagrywałem też czarno-białe programy telewizyjne, poznałem dzięki nim Iron Butterfly, w którym to zespole, jak się okazało, grał gitarzysta z mojego ukochanego Captain Beyond. W tamtym czasie byłem pochłonięty muzyką, wszystkie pieniądze wydawałem na winyle i koncerty. Niewątpliwie tamten koncert Grand Funk Railroad umocnił moją pasję, a KB Hallen to po dziś dzień moja ulubiona hala koncertowa. Grałem tam kilka razy i zawsze było to dla mnie ogromne wydarzenie. Występowali tam Beatlesi, Black Sabbath, Led Zeppelin czy wspomniani wcześniej Deep Purple. Parę lat temu hala została uszkodzona w pożarze, a potem przebudowana. Grałem tam już po jej ponownym otwarciu i muszę powiedzieć, że nie straciła nic ze swojej magii.

Pamiętam, że kiedy jako dziecko usłyszałem pierwsze dźwięki z debiutanckiej płyty Black Sabbath, byłem autentycznie przerażony. Czułem się, jakbym zajrzał pod łóżko i zobaczył tam potwora. Zastanawiam się, czy twojemu odkrywaniu płyt, o których wspomniałeś, towarzyszyły podobne, równie silne emocje?

Nie byłem wtedy dzieckiem, a nastolatkiem, i nie powiedziałbym, że bałem się tej muzyki. Emocje związane z odkrywaniem jej były bardzo silne, ale nie był to strach, a raczej ciekawość, ekscytacja czy fascynacja. Uwielbiałem opowieści o wiedźmach, więc kiedy zobaczyłem okładkę debiutu Black Sabbath byłem nią absolutnie zachwycony. Historie o czarownicach, diable – to było dla nas w tamtych czasach coś nowego, czuliśmy, że obcując z taką muzyką, łamiemy tabu, odkrywamy inny świat. Kiedy słuchałem „Demon’s Eyes” Deep Purple czułem przyjemny dreszcz ekscytacji – taki ciężki numer, z takim tytułem! Podobnie miałem, gdy odkrywałem płyty nieco zapomnianego już amerykańskiego zespołu Coven – do dziś uwielbiam „Blood On The Snow”. Okładka tego krążka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie – ten rogaty diabeł grający na skrzypcach… Coś absolutnie porywającego.

Kręciła cię ta mistyczno-okultystyczna strona muzyki.

Fascynowała mnie równie mocno, co dźwięk przesterowanej gitary. Pamiętam, że puszczałem „Stairway To Heaven” od tyłu w zwolnionym tempie i próbowałem usłyszeć ukrytą w ten sposób przez muzyków wiadomość. (śmiech) To brzmi śmieszne, wiadomo, że Page z Plantem nie bawili się w żadne podprogowe przekazy, ale kiedy byłem nastolatkiem to mnie to elektryzowało. Naprawdę byłem pewien, że coś tam słyszę!

Kiedy zaczynaliście swoją muzyczną karierę na początku lat 80., heavy metal nie cieszył się w Danii wielką popularnością.

No nie, w sumie to mieliśmy dużo szczęścia. Niewiele istniało kapel, które na początku lat 80. grały muzykę podobną do naszej. To była dość niszowa sprawa. W latach 70. popularne były tu zespoły, o których wspomniałem – Deep Purple, Grand Funk Railroad, ale też Uriah Heep czy Wishbone Ash. Dodatkowo słuchaliśmy sporo norweskich grup, niektóre z nich były naprawdę świetne – jednym z moich ulubionych był Titanic i ich płyta „Eagle Rock” z 1973 roku. Uwielbiam numer otwierający ten krążek, ma w sobie ducha Uriah Heep. O tak, Norwegowie mieli na początku lat 70. mocną scenę hardrockową.

Słuchałeś też duńskich kapel?

Tak, było kilka ciekawych. Bardzo lubiłem pierwsze dwie płyty Culpeper’s Orchard – to dobra kapela, chociaż nie tak ciężka jak inne rzeczy, które wychodziły w tamtych czasach. Słuchałem też Sensory System, mieli kilka fajnych numerów, widziałem ich na żywo. Ich gitarzysta mieszkał w okolicy, w której się wychowywałem, dosłownie pięć minut spacerkiem ode mnie. Jego rodzina miała sklep ze słodyczami, a gość grał na gitarze lewą ręką, jak Hendrix! Często go widywałem. Pewnie funkcjonowało jeszcze kilka ciekawych składów, o których już nawet nie pamiętam, ale większość zespołów grało wtedy lżejsze, bardziej hippisowskie rzeczy, które nie do końca mnie interesowały.

Prawie żaden duński zespół nie zrobił takiej kariery jak Mercyful Fate. Dlaczego akurat wam się udało?

Nigdy nie kalkulowaliśmy, nie oglądaliśmy się na trendy. Nie podejmowaliśmy decyzji, działaliśmy raczej intuicyjnie – graliśmy to, co nam w duszy grało. A w zasadzie gra, bo nasze podejście się nie zmieniło. To się tyczy zarówno Mercyful Fate, jak i King Diamond.

Twoja menadżerka powiedziała mi, że początek roku spędziłeś w studio, gdzie pracowałeś nad nową muzyką.

Zgadza się. Pod koniec ubiegłego roku wypuściliśmy singiel „Spider Lilly”, a w styczniu pracowałem nad nowym utworem, który jest już niemal gotowy. Chcielibyśmy opublikować ten numer razem z teledyskiem. Mam już nawet tytuł – „Lobotomy” – i mogę zdradzić, że wystąpi w nim gościnnie pewien znany wokalista. Mam nadzieję, że uda nam się wypuścić ten kawałek przed naszą zbliżającą się trasą. Planujemy nagrać teledysk w tym samym miejscu, co wideo do „Spider Lilly” – mowa o Pennhurst Asylum, jednym z najbardziej nawiedzonych miejsc w całych Stanach. Podczas kręcenia poprzedniego teledysku na planie działy się dziwne rzeczy. To z jednej strony przygnębiające, a z drugiej cholernie ciekawe miejsce. Gość, który sprawuje nad nim pieczę obiecał nam, że jeśli przyjedziemy nagrywać kolejny teledysk, wpuści nas do pomieszczeń, do których w normalnych warunkach nikt nie ma wstępu. Już nie mogę się doczekać!

Nie wydałeś płyty od 18 lat. Zdążyłeś już zatęsknić za dreszczykiem emocji związanym z premierą nowego albumu?

I to jak! Jestem podekscytowany, bo wiem, że nowa płyta będzie naprawdę dobra. Każdy numer, który do tej pory napisaliśmy, brzmi inaczej. Czuję, że od dawien dawna nie byliśmy w tak dobrej kompozytorskiej formie. Nagrywamy we własnym studio, więc możemy robić to powoli, przykładając się do szczegółów. Ja, na przykład, pokombinowałem z brzmieniem mojego wokalu, zmniejszając jego kompresję, dzięki czemu brzmi on bardziej naturalnie oraz bardziej dynamicznie. Oczywiście wymaga to też ode mnie dużej ostrożności i precyzji podczas nagrywania, ale takie brzmienie podoba mi się znacznie bardziej.

Możemy założyć, że premiera nowej płyty niebawem?

Ciężko pracujemy, żeby skończyć ją jak najszybciej. Do zobaczenia w Gdańsku!

Paweł Drabarek

zdj. materiały prasowe Kinga Diamonda

Bilety na Mystic Festival kupicie TUTAJ

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas