Początek nowej ery, czyli co „Lullabies to Paralyze” dało Queens of the Stone Age?

Dodano: 05.09.2025
Jeśli czegoś w przypadku Queens Of The Stone Age fani zawsze mogą być pewni, to jedynie tego, że na kolejnej płycie Królowe czymś ich zaskoczą. Kalifornijczycy z albumu na album zmieniają swoje brzmienie, wolt stylistycznych mieli już kilka, ale pierwszym krążkiem, który wziął fanów z zaskoczenia do tego stopnia, że wielu osobom się nie spodobał, był wydany w 2005 roku „Lullabies to Paralyze”.

Mocny start

Na początku XXI wieku pozycja Queens Of The Stone Age była bardzo mocna. – Byłbym bardzo ostrożny z szafowaniem określeniami typu „zbawcy rocka”, ale na początku stulecia Josh Homme z ekipą byli jednym z nielicznych zespołów rockowych, które brzmiały świeżo, ekscytująco, miały przeboje emitowane w muzycznych telewizjach (to był wtedy główny miernik popularności), a jednocześnie mogły się poszczycić czymś w rodzaju „street credibility” – mówi Łukasz Dunaj, współautor jedynej polskiej biografii Queens Of The Stone Age. Wydany w 2000 roku „Rated R” wyciągnął Królowe ze stonerowej szuflady, dzięki czemu zespół mógł pokazać się światu. – „Rated R” to był gigantyczny skok w porównaniu z debiutem, jeśli chodzi o aranżacje, brzmienie, różnorodność oraz zabawę muzyką. Debiut, choć go uwielbiam, to była dość jednowymiarowa surowizna, z wciąż obecnymi echami Kyuss. Dopiero przy „Rated R” wrotki zostały odpięte – zauważa gitarzysta wrocławskiego zespołu Octotanker, Rafał Bielski. Wydana dwa lata później „Songs for the Deaf” wywindowała QOTSA na szczyty list przebojów – „No One Knows” czy „Go with the Flow” to już dzisiaj kanon rockowej piosenki, a sam album jest powszechnie uważany za jeden z najważniejszych krążków XXI wieku.

Zmiany, zmiany, zmiany…

Po wydaniu genialnego „Songs for the Deaf” Josh Homme stanął przed nie lada wyzwaniem. Nie dość, że przed premierą kolejnej płyty oczy całego muzycznego świata były zwrócone w jego stronę, to na dodatek zespół przeszedł istną kadrową rewolucję – w składzie nie było już Dave’a Grohla, Nicka Oliveriego, a Mark Lanegan zaśpiewał tylko w otwierającym płytę „This Lullaby”. Przed „Lullabies to Paralyze” stawiano wygórowane oczekiwania, a część fanów skreśliła płytę jeszcze przed jej premierą ze względu na zmiany w składzie. Szczególnie za brak Oliveriego, którego Homme wyrzucił z grupy po tym, jak się dowiedział, jakoby basista miał agresywnie zachowywać się wobec swojej partnerki. – Homme z zespołem mieli świadomość, że najgorszym, co mogą zrobić, jest nagranie kopii poprzedniego albumu – mówi Łukasz Dunaj. – W rezultacie powstał materiał zupełnie inny: bardziej mroczny, psychodeliczny, momentami wręcz niepokojący i w zasadzie pozbawiony przebojów. Za wyjątkiem „Little Sister” i „Burn the Witch” praktycznie żaden inny utwór nie zaistniał mocniej w zbiorowej świadomości. Podczas pisania „Lullabies to Paralyze” Homme inspirował się baśniami braci Grimm, czemu krążek zawdzięcza swój „kwaśny”, pełen napięcia klimat. Płyty QOTSA zawsze wyróżniały się dużym rozstrzałem stylistycznym, ale na „Lullabies to Paralyze” ów rozstrzał jest większy niż wcześniej, na co uwagę zwraca również Rafał Bielski: – Od zawsze byłem pod wrażeniem unikatowego w mojej ocenie połączenia na niej niesamowitej przebojowości („Little Sister”, „In My Head”), z tymi bardziej odjechanymi wycieczkami („Someone’s in the Wolf”, „The Blood Is Love”) przy jednoczesnym utrzymaniu spójności klimatu. Płyta na każdy rodzaj nastroju i okoliczności – nadaje się tak samo dobrze do samochodu na autostradę, jak i do łóżkowych wygibasów, ale też do samotnej wycieczki po lesie.

Początek nowej ery

„Lullabies to Paralyze” nie powtórzyła sukcesu „Songs for the Dead”. „Little Sister” stał się przebojem, ale nie na skalę „No One Knows”, natomiast przynajmniej połowa płyty nie nadawała się do puszczenia w radiu; odstraszała tak zwanego przeciętnego odbiorcę. – To album specyficzny, można powiedzieć „przejściowy”. Z jednej strony oznaczał koniec snów o potędze, bo sprzedał się znacznie słabiej niż poprzedni. Z drugiej zaś otworzył przed zespołem drzwi do wielu innych muzycznych światów – podkreśla Łukasz Dunaj. No właśnie, jeśli Homme na „Rated R” wyszedł ze stonerowej szuflady, to tym krążkiem odciął się od pustynnych korzeni jeszcze bardziej. Eksperymenty, które pojawiły się na „Lullabies To Paralyze” – szczególnie końcówka płyty, choćby numer „Skin On Skin” – zapowiadały to, co stało się dwa lata później. „Era Vulgaris” to najbardziej kontrowersyjny krążek w dorobku Queens Of The Stone; płyta, która jest jednym wielkim eksperymentem. To jeden z tych albumów, które się kocha albo których się nienawidzi. – Takich zgrzytliwych, bardziej eksperymentalnych utworów jest tu więcej, choćby „The Blood Is Love”. Na „Lullabies” stanowiły jednak dodatek do pięknych, klasycznie „queensowych” piosenek. W przypadku „Era Vulgaris” ta proporcja została odwrócona, ale to temat na zupełnie inną opowieść – mówi Łukasz Dunaj. Rafał Bielski nie widzi w płycie z 2007 roku podobieństw do „Lullabies to Paralyze”: – Dla mnie „Era Vulgaris” to już zupełnie nowy rozdział, inna atmosfera, inne podejście. Oczywiście dominuje na niej wciąż ten niepodrabialny styl nawiązujący do przeszłości, stąd nawiązań i skojarzeń z poprzednikami trudno się wyzbyć, ale czuć tam ciągoty w nieco inną stronę. Czy w dobrą, czy złą – to już inna kwestia.

Tak czy inaczej, kurs obrany przez Josha na „Lullabies to Paralyze” jest kontynuowany do dzisiaj. W 2025 roku Queens Of The Stone Age niewiele już ma wspólnego z pierwszymi trzema albumami, a znacznie więcej z opisywanym tutaj krążkiem. Krążkiem, który był początkiem trwającej do dziś ery.

Paweł Drabarek

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas