PRELUDIUM
Kiedy wchodziliśmy do studia, naszym jedynym celem było zostanie NAJCIĘŻSZYM ZESPOŁEM W HISTORII – wspominał po latach lider grupy, Jus Oborn, w wywiadzie dla magazynu „It’s Psychedelic Baby”. Brytyjczycy już wtedy, na przełomie wieków, słynęli z ciężkiego brzmienia i cieszyli się sporą popularnością w metalowym podziemiu. Ich debiutancki krążek, zatytułowany po prostu „Electric Wizard”, uznano za całkiem obiecujący, ale nie stał się większym przebojem – dopiero wydając “Come My Fanatics…” Electric Wizard wdarli się do pierwszej ligi stoner/doom metalowego grania. Lee Dorian w rozmowie z „The Quietus” przyznał, że jego zdaniem ta płyta stała się punktem zwrotnym na doomowej scenie, ale też dla jego wytwórni, Rise Above Records. – „Come My Fanatics…” była totalnie pojebaną płytą, a przy tym krążkiem, który wysadził wszystko w powietrze. Brzmiał jak jeden wielki środkowy palec. Nagrana bez zbędnych dodatków, ale wykonana z jadowitością.. Kiedy po raz pierwszy jej posłuchałem, pomyślałem: „Kurwa, nie słyszę perkusji”, ale zdałem sobie sprawę, że to dobrze, że została całkowicie zagłuszona. Byłem kompletnie naćpany, słuchałem jej na łóżku i pomyślałem, że to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem – opowiada. Według Doriana, chociaż Brytyjczycy z grubsza trzymali się prawideł doom metalu, dzięki bezkompromisowemu podejściu udało im się w pewien sposób zejść z utartej ścieżki, którą kroczyła znaczna część kapel. Większość utworów w tym gatunku jest bardzo posępna, powolna i ciężka, co może być bardzo zniechęcające. Electric Wizard śpiewają o narkotykach, psychodelicznych tripach i mrocznej, nieziemskiej fantazji, a brzmienie ich gitar przypomina piłę łańcuchową. Wyglądają na totalnie nieokrzesanych, ale wynika to z ich oddania sprawie, skupiają się na tym, na czym powinni. Z czasem ludzie zaczęli akceptować to, co robią. Debiutancki „Electric Wizard” był krążkiem, który nagrać mógł w zasadzie każdy przyzwoity stoner/doom metalowy band w tamtych czasach – jest całkiem udany, jednak słychać na nim bardzo silne inspiracje Cathedral. Dopiero na „Come My Fanatics…” wykluło się słynne brzmienie Brytyjczyków. Jak słusznie zauważył Lee Dorian, Electric Wizard wcale nie chcieli być ekstremalnie wolni; ich intencją było zgnieść, przytłoczyć i przemielić słuchacza miażdżącym ciężarem. Ich riffy nie były szczególnie wyszukane, to kilka dźwięków w bluesowej skali – takie Black Sabbath, tylko nieco wolniejsze i zagrane przez mniej zdolnego gitarzystę. Cała różnica tkwi w brzmieniu. I na „Come My Fanatics…” jest ono iście piekielne. Trzy lata później Electric Wizard zeszli jednak jeszcze niżej – wprost do dziewiątego kręgu piekła.
ZŁE ZŁEGO POCZĄTKI
Na wydanej w 1998 roku EP-ce „Supercoven” zespół dalej rozwijał swoje brzmienie, ale wtedy też wśród tria zaczęły pojawiać się tarcia. Panowie nie do końca potrafili dogadać się co do kierunku, w jakim kapela miałaby zmierzać – podczas gdy Jus Oborn chciał kontynuacji obranej ścieżki, pozostała dwójka optowała za wrzuceniem do muzyki inspiracji Nirvaną czy hip-hopem. Cóż, chcieli być na czasie. Nagrywaniu płyty, która miała być potem znana światu jako „Dopethrone”, nie pomagały również kłopoty z prawem – w różnych wywiadach Jus Oborn podawał różne wersje tego, co poszczególni członkowie zespołu przeskrobali. Według rozmowy opublikowanej przez „Kerrang” w 2009 roku Oborn został aresztowany za podpalenie samochodu tuż przed posterunkiem policji, basista Tim Bagshaw został przyłapany na kradzieży krzyża z dachu kościoła (krzyż miał zostać użyty przez zespół jako element scenografii), natomiast perkusista Mark Greening wpadł na kradzieży w sklepie monopolowym. Poza sądami i aresztami panowie odwiedzali także szpitale – Mark Greening złamał sobie obojczyk w wypadku rowerowym, natomiast Jus Oborn najpierw uszkodził sobie bębenki słuchowe podczas koncertu, a następnie poważnie rozciął sobie palec podczas remontu. Kontuzja palca to nie problem, jeśli grasz doom metal, dlatego zespołowi w końcu udało się wejść do studia.
CIĘŻEJ JUŻ SIĘ NIE DA
Czy wy rzeczywiście palicie aż tyle zioła, na ile wskazuje wasz wizerunek?
Nie możemy bez niego żyć. Muszę palić zioło przez cały boży dzień albo dostanę, kurwa, na łeb.
(fragment wywiadu z Jusem Obornem z czerwca 2001 roku zamieszczonego w Lollipop Magazine)
*******************************
No właśnie – narkotyki. Ozzy Osbourne mówił, że kiedy słuchał „Vol. 4” czuje się jakby miał nozdrza pełne kokainy. Oborn zapewne podobnie ma z „Dopethrone”, tyle że w jego przypadku chodziło raczej o płuca pełne marihuanowego dymu. Lider grupy przyznaje, że z sesji nagraniowej pamięta niewiele – głównie to, że naciskał na producenta podgłośnienie gitar za pomocą kija bejsbolowego oraz fakt, że atmosfera wewnątrz zespołu była średnia. Nie przeszkodziło im to jednak stworzyć jednego z najważniejszych gitarowych albumów wszechczasów. Na „Dopethrone” brytyjskie trio doprowadziło formułę z poprzedniej płyty do perfekcji. Już na „Come My Fanatics…” brzmienie było potężne i przytłaczające, ale słuchając „Dopethrone” czujemy się, jakbyśmy siedzieli razem z zespołem w ciasnej sali prób. Brzmienie jest, przy całej swojej ciężkości, bardzo selektywne i organiczne. Kompozycje są minimalistyczne – w tej muzyce w ogóle nie chodzi o wymyślanie ciekawych, zaskakujących riffów czy melodii (co robił taki na przykład Kyuss), ale o klimat. „Dopethrone” było najważniejszą płytą dla stoner metalu na początku XXI wieku. To właśnie Electric Wizard zapoczątkowali falę kapel, które podchodziły do muzyki w identyczny sposób. Dużo nawiązań do zioła, szatana i horrorów, ciężkie, proste riffy, i granie szeroko pojętą atmosferą. Nikt nie silił się na wymyślanie chwytliwych melodii, czy na wychodzenie poza gatunkowe ramy. Było to podejście na swój sposób punkowe – opierało się na kilku dźwiękach i nie wymagało wielkich umiejętności. Formuła ta dość szybko się wyczerpała, a żadnemu z tych zespołów nie udało się choćby zbliżyć do geniuszu Electric Wizard. Można za taką muzyką nie przepadać, ktoś może lubić szybsze tempa, ale każdy, komu bliskie jest brzmienie przesterowanej gitary, doceni genialny w swojej prostocie riff z „Funeralopolis” czy odjechany, mającego w sobie dużo z Celtic Frost, riff z “We Hate You”. Od premiery „Dopethrone” minęło już 25 lat, a nadal nikt nie nagrał cięższej płyty. Bardzo możliwe, że to już się nie zmieni, a trzeci krążek Electric Wizard już na zawsze pozostanie Najcięższą Płytą w Historii.