Watain przeszedł imponującą drogę. Inspirując się gigantami – jak chociażby Dissection, Mayhem czy Bathory – rozwijali się skokowo. Zaczynali od rozwścieczonego do granic black metalu, z czasem przesuwając granice gatunku coraz dalej. Nigdy nie stracili sczerniałego pierwiastka, lecz modulowali nim na różne sposoby. Gdy dokonali największego zwrotu stylistycznego w swojej historii, wielu fanów się od nich odwróciło, ale w ich miejsce przyszło sporo nowych, a Szwedzi wjechali do mainstreamu współczesnej ekstremy. Może nie wydawali płyt co parę minut (pożegnalny krążek grupy będzie ósmym w jej dyskografii), lecz zawsze były to duże wydarzenia i w sporej mierze materiały, które odcisnęły piętno na teraźniejszej formie nurtu. Przyjrzyjmy się tym najistotniejszym.
TA PIERWSZA: „Rabid Death’s Curse” (Drakkar Productions)
Płyta taka jak tytuł – absolutnie oszalała, fanatyczna; taka, na której kostucha, diabeł i wszystko co nieświęte odmieniano przez każdy przypadek. Już sam początek krążka mówi wiele. Tu nie ma bogatego intro, fanfar czy budowania atmosfery – jest strzał w zęby. Watain przedstawiają się riffami, które od wejścia nawiązują do klasyki gatunku; do Dissection czy Mayhem lub nawet Gorgoroth, lecz nie tylko. Jak pewnie wiecie, nazwa zespołu wzięła się od tytułu jednego z utworów Von, czyli pionierów amerykańskiego black metalu, totalnie prymitywnych zawodników. To słychać. Co prawda Szwedzi zasuwają na znacznie wyższych obrotach, tłukąc swoje tremola i blasty z absolutną zapalczywością, a do tego są lepsi technicznie, aczkolwiek energia jest zbliżona. Tu chodzi o czystą destrukcję i zalanie słuchacza hałasem (z odrobiną melodii na drugim planie). Owszem, „Rabid Death’s Curse” nie jest najbardziej oryginalną płytą blackmetalową na świecie, ale to nieistotne. Ta ożywcza, obłąkańcza agresja połączona z zupełnie porządnym songwritingiem i nie najgorszym warsztatem wciąż sieka i kąsa. Chyba mało kto uznałby ten tytuł Watain za najlepsze, co zrobili, ale osobiście go uwielbiam. Tak zapalczywe i chaotyczne rzeczy nagrywa się tylko jako głodny debiutant. Później po prostu nie da się odwzorować TAKIEJ energii. Wydany w dwutysięcznym roku krążek po latach nie traci żywotności.
TA NAJLEPSZA: „Casus Luciferi” (Drakkar Productions)
Trzy lata – tyle potrzebowało Watain, by ze statusu przyjemnego, acz niespecjalnie przełomowego zespołu blackmetalowego przeskoczyć nie tylko do bycia nadzieją gatunku, ale także jednym z jego lepszych współczesnych reprezentantów. Rok 2003 był ciekawym w ramach tej niszy. Industrialno-symfoniczne koszmarki odchodziły w niepamięć. Debiutanckie, a przy tym wyjątkowo istotne płyty wydały Funeral Mist, Drudkh czy Leviathan. Enslaved ostatecznie objęło swoją progmetalową duszę, wyraźnie odsuwając się od czerni. Darkthrone pokazali wszystkim środkowy palec, prezentując światu będące na przekór scenowym trendom „Hate Them”. A co zrobili Watain? Nagrali najlepszego i chyba jedynego naprawdę godnego następcę „De Mysteriis Dom Sathanas”. „Casus Luciferi” bez wątpienia jest jedną z najważniejszych płyt blackmetalowych wydanych w tym wieku. Powody są dwa. Po pierwsze: mimo jasnych inspiracji nieśmiertelnym klasykiem Mayhem Szwedzi nawet na moment nie brzmią jak copycat. Po drugie: to właśnie tu ich styl się wykrystalizował. Skład z Uppsali wykreował wzorowy destylat kluczowych cen gatunku. Melodyjne leady świdrują właściwie przez każdy utwór. Do tego dostajemy oczywiście tonę szaleństwa w zawrotnych tempach, ale nie o same kopniaki chodzi, a o połączenie tego z warstwą tekstową – dużo bardziej dopracowaną, jeszcze bardziej wytłuszczającą śmierć, satanizm i wszelkie metafizyczne stany z nimi związane. Nośność (jak na blackmetalowe standardy oczywiście) łączy się z bitewnym szałem. Melodie z bezlitosną sieczką. Nieposkromiona intensywność z hookami i przenikliwym chłodem. To na tej płycie Watain znaleźli się w idealnym położeniu.
TA NAJBARDZIEJ NIEDOCENIONA: „The Wild Hunt” (Century Media)
Wydając „The Wild Hunt”, Watain znalazł się w potrzasku. Z jednej strony doszło do dużej zmiany stylu – nagle grupa zaczęła zwracać jeszcze większą uwagę na melodie, są tu wręcz aspiracje do pisania hitów. W niesławnym „They Rode On” pojawiają się nawet czyste wokale, które dla fanów Szwedów wykarmionych surowym black metalem z poprzednich czterech krążków były nie do przejścia. Z drugiej strony twórcy „Casus Luciferi” osiągnęli dzięki temu albumowi znacznie więcej niż ogromna część podobnych składów. Popularność składu eksplodowała. „The Wild Hunt” trafiła na pierwsze miejsce szwedzkiej listy najlepiej sprzedających się płyt w momencie premiery. Do tego zanotowała też niegłupie pozycje na analogicznych zestawieniach w innych europejskich państwach (pierwszy raz w historii), a nawet trafiła na amerykańskie Billboard 200. To ogromna rzecz. Czy było warto? Z pewnością, bo Watain po dziś dzień są dużym zespołem, a rzekoma utrata autentyczności, jak to określali słuchacze, niespecjalnie im zaszkodziła. Uważam, że to przesadnie znienawidzony krążek. Jasne, jest bardzo melodyjny, a wpływy Bathory z epicko-wikingowej ery są wręcz namacalne. Do pakietu dochodzą także melodyjne, gotyckie snuje z neofolkowym elementem, trochę heavy metalu… Przyznacie, że nie są to specjalnie nowe ani szokujące rzeczy, jeśli o black metal roku 2013 chodzi, prawda? Całość jest zdecydowanie za długa (ponad godzina, serio?!), ale gdy zespół wchodzi tu na wysoki poziom, to imponuje. „De Profundis” czaruje intensywnością godną „Casus Luciferi”, a takie na przykład „Sleepless Evil” startuje niczym Von, później przelatuje przez brzmienia szwedzkiego black metalu, a kończy się doomowo-klimaciarską zadumą. Dobra rzecz, mimo że nieco przegadana, nie ma co.
„The Wild Hunt” było ostatnią wielką kontrowersją w dziejach Watain. Zespół ewidentnie uznał, że zdobyta popularność nie może zostać utracona, dlatego na kolejnych dwóch krążkach postawił na znacznie bezpieczniejszy styl. „Trident Wolf Eclipse” oraz „The Agony & Ecstasy of Watain” to nie najgorsze materiały, ale brakuje im szału i chęci podpalenia świata. Zamiast tego Szwedzi oferują zupełnie poprawną, nawet przyjemną emulację własnego stylu z przedziału „Casus Luciferi” – „Lawless Darkness”. Ale spoko, nie ma co się obruszać. Szwedzi wywrócili stołek, swoje dla black metalu zrobili, więc nic dziwnego, że na stare lata zależy im na stabilności i pielęgnowaniu dziedzictwa. Grają spektakularne koncerty, mają sceniczne show na najwyższym poziomie – dowożą, jak trzeba. To była bogata i owocna kariera. Mimo wszystko liczę jednak, że na finisz działalności, jak już nie będą musieli robić nic pod nikogo, zaskoczą wszystkich i pokażą jad. Tego życzę sobie i wam.
Łukasz Brzozowski
zdj. Evelina Szczesik