Dlaczego „Once Upon the Cross” to taki dobry album?

Dodano: 09.10.2025
Dla wielu zespołów trzeci album jest testem na skuteczność formuły. Deicide zdali go śpiewająco.

Deicide od samego początku (nawet jeszcze, gdy nagrywali demówki jako Amon) byli najbardziej bluźnierczym deathmetalowym zespołem na świecie. Jak prędko się okazało, ten cały diabeł i wypalony na czole Glena Bentona krucyfiks były narzędziami promocyjnymi, a nie deklaracją wiary. Tak czy owak debiut formacji z Florydy, a już przede wszystkim „Legion”, to absolutne klasyki metalu śmierci. Mówimy o albumach, z których sączy się jad, niczym niezakłócona furia, a do tego świetne gatunkowe hity. Mimo wszystko mistrzostwo w tworzeniu tych ostatnich zespół osiągnął właśnie na „Once Upon the Cross”. Ale po kolei.

ŻAR

Najważniejszym elementem, dzięki któremu wciąż rozpływamy się nad wczesnymi materiałami Deicide, jest piana tocząca się z ust. Skład z Tampy nigdy nie był najbrutalniejszy na świecie, najbardziej zaawansowany technicznie również, lecz kasował większość konkurencji żarem rozkręconym ponad jakikolwiek potencjometr. „Once Upon the Cross” nie stanowi tu wyjątku. Te koślawe blasty i wiecznie rozsierdzone riffy są główną siłą trzeciego krążka Bogobójców z USA. Bo nie chodzi wyłącznie o łomot, a o łomot w takim wydaniu, by przyciągnąć do siebie słuchacza. Nabijane na talerzu wejście do utworu tytułowego (z tym cudownym rzeczonego tytułu wyryczeniem w tle) to jedno. Sunący przy ziemi, stworzony do dzikiego moshu riff otwierający „Trick or Betrayed” to druga rzecz. A trzecia? Oczywiście wjazd Bentona w „When Satan Rules His World” – pod najbardziej grooviastą rytmikę, jaką możemy wyobrazić sobie w klasycznym metalu śmierci, pada komunikat: OPEN THE DOOR JEHOVAH YOU WHORE. Nie ma co zbierać. 

PRZEBOJE – I TO W DUŻYCH ILOŚCIACH

Nieco (a właściwie bardzo mocno) przerysowane antychrześcijaństwo jest jednym z głównych znaków rozpoznawczych Deicide. Bez tej otoczki, bez Bentona ględzącego w wywiadach, że jest szatańskim pomiotem, który popełni samobójstwo w wieku 33 lat (nie popełnił) dookoła nich nie wytworzyłaby się aż taka legenda. Ale nie o same nieświętości przecież chodzi. To, co muzycznie najlepiej broni się przy „Once Upon the Cross” – podobnie jest zresztą z jego dwoma poprzednikami – to oczywiście przeboje. Ten skład dobrze wiedział, jak w ramach własnej, dość wąskiej konwencji tworzyć evergreeny gotowe… Może nie do nucenia, ale odtwarzania w głowie już na pewno. I nie chodzi o melodyjne refreny, tylko po prostu zabójcze hooki połączone z bezlitosną egzekucją na poziomie rytmicznym. Riff ze zwrotki w „Christ Denied” to jak na standardy Deicide prawie taneczna rzecz. Podobnie dzieje się z mistrzowskim wyczuciem groove’u w „Kill the Christian” – gdy po początkowej nawałnicy blastów zespół bez zapowiedzi zjeżdża w rozbujaną sekcję, a potem przyspiesza w prawie że thrashowej tradycji, jest sieka. Może nigdy nie byli najlepszymi instrumentalistami, ale songwriterami? Jak najbardziej!

OSTATNIA CHWILA KOMPOZYTORSKIEJ CHWAŁY

Możecie się kłócić, możecie utyskiwać, ale fakty są jasne – „Once Upon the Cross” to ostatnia wielka płyta Deicide. Jeśli chodzi o brzmienie, songwriting i przede wszystkim pasję do deathmetalowego rzemiosła, Amerykanie nigdy później nawet nie zbliżyli się do potęgi krążka z 1995 roku. „Serpents of the Light” było zupełnie przyzwoitym albumem, ale czuć było na nim pierwsze oznaki wyczerpania formuły – dodatkowe podbite dziwną, suchą produkcją i okładką z mocno skacowanym Chrystusem, który z trudem przygląda się książce telefonicznej. Kolejne „Insineratehymn” oraz „In Torment in Hell” były tak słabe, że nawet sam Benton zaznaczał, że powstały tylko po to, by wyplątać się z niekorzystnego kontraktu z wytwórnią. Rzekomy wzrost formy nastąpił przy „Scars of the Crucifix” i jeszcze bardziej na „The Stench of Redemption”, ale mimo minimalnie większych ilości jadu nie są to wybitne krążki. Oba – podobnie zresztą jak wszystkie materiały po dziś dzień – cechują niezbyt subtelne nawiązania do lat chwały i przedziwne, psujące wszystko neoklasyczne solówki pasujące raczej do power metalu, a nie ekstremy pełną gębą. Cóż, bywa i tak.

Ale nawet mimo tego Deicide pozostaje deathmetalową legendą. Nie koncertują zbyt intensywnie, nie wydają płyt co trzy dni i mimo wielu wpadek czy karykaturalnej postaci frontmana są jedną z najważniejszych kapel w gatunku. Szczerze? To zupełnie zasłużone. Za te hity z „Once Upon the Cross”, „Legion” czy „Deicide” należy im się jak psu buda. Wielu śmierćmetalowych rzemieślników nawet nie otarło się o tak zabójczy poziom.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas