Wytch Hazel – “IV: Sacrament”: Zwątpienie i żar

Dodano: 13.07.2023
Wydana w 2020 “Pentecost” nie była pierwszą klasową płytą Wytch Hazel, była za to pierwszą, która przykuła uwagę szerszego grona odbiorców. Na pewno nie przeszkodziły jej w tym ciepłe słowa ze strony Fenriza i paru innych metalowych liderów opinii. Jak z kontekstem świetnej poprzedniczki radzi sobie “Sacrament”? Omija go objazdami, uparcie odmawia rozwoju i wygrywa na ujmującym wpatrzeniu w siebie.

Uwielbiam “Pentecost”, na poziomie samych piosenek to jest płyta bez słabych punktów. Można się przyczepić co najwyżej do jej jednowymiarowości w podawaniu tekstowego komunikatu w sposób pozbawiony nawet grama wątpliwości czy zawahania, co z jednej strony nadawało jej przyjemnej w odbiorze żarliwości, ale z drugiej ustawiało na granicy przejaskrawienia. Jasne, cały pomysł na ten zespół jest przejaskrawiony sam w sobie, tak czy inaczej lekkie zmącenie wód krystalicznej dotąd wiary wywarło na nową płytę ożywczy wpływ – nie wiem, czy zwątpienie jest bardziej autentyczną postawą niż żarliwość, bo w wykonaniu Wytch Hazel obie te rzeczy wypadają równie prawdziwie, ale numery typu “Time And Doubt” albo “Digging Deeper” dzięki ponurym podtekstom grają na nieco innych strunach niż cała dotychczasowa twórczość Brytyjczyków i jest to zmiana na plus.

Za kosmetyką na polu metalowego kaznodziejstwa nie poszła ta dotycząca samego metalu – wspomniałem o deklarowanej przez „Sacrament” odmowie rozwoju, ale bliższe prawdy będzie jednak stwierdzenie, że muzyka Wytch Hazel miast ewolucji ulega stopniowej inwolucji, czego wyrazem m.in. dalsze uproszczenie partii wystukiwanych (z konieczności) przez Colina Hendrę oraz odarcie tych numerów z wszystkiego, co nie przypomina sedna, czyli harmonii kłaniających się w pas Thin Lizzy i uszoprzylepnych refrenów. O wsobnym charakterze materiału przekonuje już tandem “The Fire’s Control” i “Angel Of Light”, ale szczyt prostoty łamanej na trywialność zostaje osiągnięty w “Strong Heart”, czyli proto-heavymetalowej wariacji na temat dosadności AC/DC. Płyta jest też zbudowana według tego samego schematu, co “Pentecost”: swój odpowiednik znalazła tu zarówno quasi-ballada “The Crown” (“Future Is Gold”), jak i przerywnik zbierający w jednym miejscu najciekawsze melodie z całej płyty – wtedy była to “Sonata”, natomiast na “Sacrament” identyczną rolę pełni “Future Is Gold”. W zasadzie ciężko o bardziej dosadny manifest-pochwałę niezmienności.

W okolicach premiery “Pentecost”, kiedy o Wytch Hazel zrobiło się głośno (albo: głośniej) po raz pierwszy, najszerzej omawianą rzeczą była oczywiście ich całkowita odmienność „tematyczna” od całej reszty sceny – wszystko dzięki zaskakującej konstatacji, że Wytch Hazel wierzą nie tylko w metal, ale też, w przeciwieństwie do 99% kapel zajmujących się rycerzami i smokami, wierzą w każde wyśpiewywane przez siebie słowo. To oczywiście ciekawy kontekst, ale chwilowo tracący na aktualności: mniej triumfalny wydźwięk całej płyty niejako wymusza bowiem powściągliwość w inwokacjach do Ducha Świętego i recytowaniu ustępów z Biblii. “Sacrament” nie jest też płytą, która byłaby nastawiona na udowadnianie komukolwiek czegokolwiek, ale jeśli coś udowadnia, to właśnie to, że ten zespół ma rację bytu nawet w momencie, gdy jego religijna zapalczywość schodzi na drugi plan.

Adam Gościniak

(Bad Omen Records, 2023)

zdj. materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas