Wbrew tytułowi, rola debiutu w zjednywaniu zespołowi nowych słuchaczy była akurat znikoma – przełom przyszedł wraz z wydaniem „Nest”, która przykleiła do nazwy Brutus kilka etykietek z gatunku tych, które można nosić z dumą: od „The Cranberries na sterydach” i jednego z największych wulkanów emocji w szeroko pojętej ciężkiej muzyce, aż po koncertowy fenomen, w którym pierwotna, wcale nie „post” hardcore’owa energia idzie ręka w rękę z terapią dźwiękiem. Nowemu krążkowi Brutus nie w głowie burzenie fundamentów budowanych na „Burst” ani ściganie się na przebojowość z najbardziej nośnymi momentami „Nest”. Do tej płyty jak ulał pasuje oklepana formułka o tym, że nie zmienia się rozwiązań, które działają bez zarzutu, ale też Belgowie znajdują się jako zespół w punkcie, w którym kontekst poprzednich nagrań albo oczekiwania z zewnątrz niekoniecznie powinny ich obchodzić. W skrócie: chodzi mi o postawę szlachetnego zapatrzenia w siebie kosztem ignorowania oczekiwań z zewnątrz, eliminowanie ostatnich niedoróbek, o wiarę we własną wizję i doprowadzenie tej wizji do (niemal) perfekcji; niemal, bo Brutus przy całej swojej dbałości o detale unikają popadnięcia w chłodną, robotyczną precyzję.
To wszystko jest istotne o tyle, że wspomniany przełom związany z „Nest”, chociaż wciąż wydaje się czymś świeżym, trochę wykrzywia perspektywę – Brutus nadal są postrzegani w kategoriach szalenie młodego zespołu, tymczasem w przyszłym roku stuknie im pierwszy krzyżyk. Trochę jak Power Trip, którzy przebili się do szerszej świadomości dzięki „Nightmare Logic” i jakoś ciężko było później przyjąć do wiadomości, że pracowali na ten moment prawie dekadę. W każdym razie, w teorii ta płyta stanowiła idealną okazję, żeby doprowadzić pewne wątki do końca, a jednocześnie zabrzmieć jak ich kulminacja. I „Unison Life” tak właśnie brzmi, bo do debiutanckiej naiwności jest jej równie daleko, co do zblazowania weteranów. Po raz pierwszy nie mam też wrażenia, że Brutus składają tą płytą jakieś obietnice na przyszłość – to raczej „Unison Life” jest taką weryfikacją wcześniejszych obietnic, i to weryfikacją udaną. Nie zmienia wiele w samym brzmieniu, więcej w sposobie, w jaki odbiorca będzie od teraz patrzył na Brutus. Nie za przez pryzmat frazy „the next big thing” czy innego, równie wyświechtanego sloganu, tylko jak na zespół, który dzieje się tu i teraz.
Dojrzałość „Unison Life” objawia się dla mnie przede wszystkim w tym, że Brutus są dzisiaj mniej dosłownym i mniej monochromatycznym zespołem niż jeszcze trzy lata wstecz. Słuchając wstępu do „Desert Rain” albo „Dreamlife” można się zastanawiać, czy to na pewno oni, albo czy nagle przestali grać smutną muzykę, ale te rozważania nie trwają długo – mniej więcej do pierwszego podniosło-dołującego refrenu, który jest już zupełnie w stylu Brutus i spokojnie mógłby się znaleźć na którejś z poprzednich płyt, tyle że tutaj dzięki sile kontrastu uderza jakoś mocniej. „What Have We Done” ma wszelkie szanse na stanie się koncertowym hymnem na miarę „War”, z kolei post-hardcore’owy drive „Dust” i „Brave” (jeden z riffów w tym ostatnim brzmi jak wyciągnięty z ostatniej płyty Svalbard) dobitnie pokazuje, że całe to dojrzewanie wcale nie musi się wiązać ze złagodzeniem brzmienia. Ani z utratą najważniejszych atutów z przeszłości, bo nadal nie mogę się nadziwić, jak w kilkuminutowej formie można zawrzeć tak wiele sprzecznych emocji, albo ile różnych linii melodycznych można równolegle prowadzić za pomocą trzech instrumentów. Plus jednego głosu – w jego wypadku symptomatyczne okazuje się niepozorne intro w postaci „Miles Away”, oparte w dużej mierze właśnie na wokalu, podobnie jak opiera się na nim cały ten materiał. Płyta roku? Całkiem możliwe, ale na tym roku jej data ważności wcale się nie skończy.