“Monstrance Clock” (“Infestissumam”)
Kawałek, który przez długie lata zamykał każdy koncert Ghost. Nie powinno to dziwić właściwie nikogo, bo to rzecz idealna na zakończenie satanistycznej ceremonii z należytym przytupem. “Monstrance Clock” ma idealną konstrukcję piosenki rockowej z cyklu stadiony świata – z łatwością porywa tłumy i dysponuje wszystkimi składowymi, by je porywać. Jest oczywiście leniwa zwrotka na wprowadzenie, potem refren z gatunku tych, które nuci się przez kilka dni, następnie nieco bardziej żwawa druga zwrotka, a później powrót do refrenu, ale wykonanego z maksymalną pompą: solóweczka, chóry, przeskakiwanie w tonacji. Znamy te patenty i lubimy, aczkolwiek Tobias Forge może nie odkrywa koła, za to wie, jak robić przeboje. Żeby było zabawniej: ten utwór nie opowiada o tajemniczym misterium na cześć diabła, lecz o… kobiecym orgazmie. Sam frontman grupy zawsze zachęca słuchaczy podczas koncertów, by po powrocie do domu – na wzór tekstu “Monstrance Clock” – pozwolili sobie na wspólne uniesienie. Skoro papież każe…
“Mary on a Cross” (“Seven Inches of Satanic Panic”)
Ghost wydał “Seven Inches of Satanic Panic” trochę z zaskoku, trochę po to, by uzupełnić potężne uniwersum PR-owe dookoła zespołu, ale i tak zrobiono, co należy – są dwa przeboje i styknie. Oba przyjęły się świetnie, choć miłość fanów z początku zaskarbił raczej “Kiss the Go-Goat”, bo bardziej dynamiczny, bo bluźnierczy, a “Mary on a Cross” tkwiło niejako na ławce rezerwowych. Niesłusznie – to jedna z lepszych piosenek Ghost, aranżacyjnie zupełnie poza konwencją obieraną latami przez Tobiasa Forge. Nie wiem, czy w jakimkolwiek kawałku tego projektu klawisze – tutaj w typie kwaśnego rocka psychodelicznego – odgrywały tak istotną rolę. No i oczywiście refren, w którym wymalowany papież prosto ze Szwecji obwieszcza, że jeśli wybierzemy życie z nim, będzie nas wewnętrznie łaskotał. Kto odpuściłby sobie taką okazję? Swoją drogą, “Mary on a Cross” stoi przede wszystkim tekstem. W tak uroczo-romantyczne rejony Ghost nie zapuszczał się nigdy wcześniej, a rozczulająca opowiastka o parce outsiderów będących przeciwko całemu światu łapie, gdzie trzeba.
“Deus in Absentia” (“Meliora”)
“Meliora” jest płytą, po której Ghost wystrzelił w górę najmocniej – jak na tamten czas, później zrobił się jeszcze większy – i chyba każdy niedowiarek zrozumiał, że to żadna sezonowa fascynacja, a kult i kościół. Całkiem zrozumiałym jest wystrzał akurat na wysokości akurat tego krążka. Właśnie tu Tobias Forge wraz z pomocnikami wynaleźli idealny destylat między ciężarem rodem z płyt Mercyful Fate a Abbą i tanecznymi pląsami. Płyta dała światu wiele hitów, przez co rzucony na zakończenie “Deus in Absentia” został nieco pominięty przez słuchaczy. Straszna szkoda, bo numer jest wręcz wybitny, bardziej teatralno-aktorski niż jakakolwiek inna piosenka Ghost, poprowadzony świetnym refrenem i progrockowym przejściem zwieńczonym solówką w końcówce. A w dodatku opowiada o tym, że gdy już będziemy odchodzić, to Szatan będzie czaił się przy nas do samego końca. Trudno o lepszego towarzysza ostatnich minut na ziemskim łez padole, zwłaszcza gdy komunikuje: Świat jest w ogniu/A my zostaliśmy jednością na wieczność. Jeśli kończyć, to z klasą.
“Spillways” (“Impera”)
Wspominałem, że “Meliora” była mocnym przełamaniem w historii Ghost, ale jeśli zestawimy ją z szałem po premierze “Impery”, to wyjdzie coś na zasadzie przesiadki z kilkuletniego Saaba do najświeższego modelu Volvo. Teraz obwoźny szwedzki kościół wyprzedaje hale na kilkanaście tysięcy osób w dowolnym zakątku świata i nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Takie zasługi muszą cię spotkać, jeśli masz w arsenale hity pokroju “Spillways”. To dynamiczny samograj ze skandynawskim wyczuciem melodii (stały atak fortepianu na drugim planie) i riffami brzmiącymi jak Van Halen i Toto po anabolach. Przy tak umiejętnie dobranych składowych łatwo pokonać rozdzierające wewnętrzne problemy, o których opowiada w tekście Tobias Forge. Bo każdy z nas miewa w sobie gniew i frustracje, będące do pewnego stopnia czymś na zasadzie pozytywnego napędu, ale jeśli gorycz przeleje się zbyt mocno, może być trudno. Czwarty papież tłumaczy więc, że tytułowe rozlewiska powinny być czymś na wzór upustu dla skrajnych emocji, abyśmy mogli trzymać się w ryzach i nie dać się przygnieść światu. Nie wiem, czy was też, ale mnie przekonuje to bardziej od jakiejkolwiek formy coachingu.
“Life Eternal” (“Prequelle”)
Mamy rok 2018, a Tobias Forge wchodzi właśnie na szczyt, choć przez ostatnie lata pojawiło się przecież wielu życzliwych, którzy najchętniej zepchnęliby go w przepaść. Jeszcze przed premierą czwartego pełnego albumu Ghost wszyscy poznali tożsamość jego frontmana, przez co pielęgnowany latami mit anonimowości prysł jak bańka mydlana. Co więc zrobił papież? Przestał być papieżem, przebrał się w ciuchy kardynała z wąsem godnym rzezimieszka z niskiej klasy thrillera i nagrał hity na podbój świata. Ghost nigdy nie brzmiał tak przebojowo, tak słodko i tak potężnie jak na “Prequelle”. Wszyscy pokochali “Rats” z teledyskiem gęstym od popkulturowych nawiązań, ale właściwie każdy numer z krążka to murowany przebój. “Life Eternal” (znowu numer wieńczący całość) uderza w tej układance najmocniej – to Ghost wręcz musicalowy, przejmujący od strony emocjonalnej i szczery jak nigdy. To żaden rockowy szwindel – to wołanie do bliskiej osoby w obliczu sytuacji ostatecznej, w tym przypadku końca świata wyniszczonego przez dżumę. Kiedy w drugiej zwrotce pada fraza, że to jest moment odpuszczenia, trudno uciec od intensywnych uczuć. Zupełnie jak w prawdziwym kościele: śmierć, radość, niepokój. Forge i jego ghoule dają wszystko, czego potrzeba, by mieć dobre show.