Nie jestem fanem odliczania do wyczekiwanych premier z wypiekami na twarzy, głównie dlatego, że częściej kończy się rozczarowaniem niż w jakikolwiek inny sposób. „Death Song” przemówiła do mnie na tyle, że te pięć lat w oczekiwaniu na jej następcę chwilami faktycznie ciągnęło się jak flaki z olejem, ale „Wilderness of Mirrors” dzielnie radzi sobie z oczekiwaniami narzuconymi przez poprzedniczkę, a pod wieloma względami nawet je przewyższa. Bardzo się cieszę, że zdążyłem się załapać na ten zespół, kiedy jest u szczytu twórczych sił – bo zarówno „Death Song”, jak i „Wilderness of Mirrors” są płytami nagranymi przez taki właśnie zespół, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. The Black Angels są już za starzy na jakiś wielki komercyjny wybuch, ale też za młodzi na wymyślanie siebie na nowo czy inne tego typu bzdury. Bo nie jest tak, że przy tych nowych nagraniach ich pierwsze płyty brzmią naiwnie ani sztubacko. Co najwyżej mniej uniwersalnie – przy czym uniwersalność w kontekście numerów z „Wilderness of Mirrors” nie jest tożsama z miałkością czy przystawaniem na zgniły kompromis. Oznacza co najwyżej tyle, że The Black Angels A.D. 2022 mogą przemówić właściwie do każdego, kto lubi dobrze napisane piosenki i przesterowane gitary w zdroworozsądkowych stężeniach.
We wstępie wspomniałem o poszukiwaniu idealnej równowagi między piosenkowością i psychodelią – pół żartem, pół serio za słusznością tej tezy przemawia nawet sposób, w jaki ktoś poukładał piosenki na „Wilderness of Mirrors”. Pierwsza połowa płyty to puszczanie oka do „Passover” i upalone riffy, których nie powstydziliby się Fu Manchu na „In Search Of…”. Jednocześnie praktycznie w każdym numerze, nawet w tych, które rozwijają się zaskakująco topornie, można wypatrzeć jakiś hook, zwykle w postaci lżejszego, lekko psychodelicznego zwolnienia. Niby niewiele, ale wystarczająco, by sobie przypomnieć, że mamy do czynienia z kapelą, która w swojej kategorii wagowej wciela w życie hasło „leaders, not followers” lepiej niż ktokolwiek inny i potrafi odcisnąć własne piętno nawet na tak niewdzięcznej estetyce, jaką jest stoner i okolice. No i jest jeszcze druga połowa – ta lepsza, jeśli wziąć pod uwagę, że z ostatniej płyty najbardziej przepadałem za numerami w stylu „Life Song” czy „Estimate”. Youngowskie „The River”, zagrane z surf-rockowym nerwem „Vermillion Eyes” czy nawiązujące do starego oblicza zespołu „Icon”, które jeśli byłoby kinem, to kinem drogi, to jedne z najlepszych piosenek, jakie słyszałem w tym roku, bez podziału na kategorie. Nie będę udawał, że ta płyta nie ma wad; przy takiej objętości materiału ciężko uniknąć mielizn, no i nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Wilderness of Mirrors” spokojnie obyłaby się bez takich piosenek, jak „Firefly” czy „La Pared”. Czy to coś zmienia? Oczywiście, że nie.
The Black Angels znowu nagrali jedną z płyt roku, a stylistyczna dychotomia tego materiału, o której pisałem wyżej, nie świadczy o rozdwojeniu zespołowej jaźni na „kiedyś” i „teraz”, udowadnia za to, że muzyka teksańczyków broni się niezależnie od brzmienia, w jakie akurat zostaje opakowana.
Adam Gościniak
(Partisan Records, 2022)