Należy dodać, że wyjątkowo prostolinijna taktyka na ciosanie death metalu w wydaniu Obituary to żaden tam prymitywizm, żadne brzdąkanie z sali prób. Załoga z Florydy jak najbardziej prezentuje numery skonstruowane tak, by riff pełnił funkcję obucha uderzającego słuchacza w tył głowy, a perkusja sprawnie nadążała za tą gonitwą bez większej wirtuozerki, ale nie oznacza to, że mowa o prostakach. Pozornie jednowymiarowe numery grupy są świetnie skrojonymi hitami w dziedzinie motoryki i rozbujania – “Dying of Everything” potwierdza tę tezę na każdym kroku. Odnoszę wrażenie, że bracia Tardy wraz z kolegami bardzo długo pracowali, by uzyskać tak czysty destylat death metalu, jak na tegorocznym krążku. Wszystkie poreaktywacyjne materiały rzeźników z USA cechował pierwiastek geriatryczny. Niby gnały przed siebie zgodnie z przeznaczeniem, niby wszystko na miejscu, ale trudno było pozbyć się wrażenia, że parę lat przerwy po “Back from the Dead” niekoniecznie naładowało zespołowi baterie, tylko dodatkowo je rozładowało. W konsekwencji przynosiło to płyty dobre, wręcz modelowo urządzone, aczkolwiek pozbawione wrażenia obcowania z jaskiniowcem, którego celem jest niszczenie obiektów i osób maczugą z kolcami. Tutaj tego problemu nie ma, ponieważ jedenasty krążek Amerykanów ma w sobie należytą dawkę bezpardonowego ciężaru i groove jak za najlepszych lat – w co drugim numerze nośna rytmika przywołuje skojarzenia z najlepszymi momentami “The End Complete” czy nawet “World Demise”. Znalezienie lepszych wzorców w tej kategorii graniczy z cudem.
Poza tym w “Dying of Everything” uwagę zwraca też poziom oddania sprawie. Zespół bez przerwy rozrzuca gruz, ale nie słychać w tej grobowej siermiędze słabowania czy też braku pomysłów. Obituary nie musi wciskać w utwory żadnych ozdobników lub kurczowo łapać się innych środków wyrazu. Na “Inked in Blood” czy “Obituary” grupa w obliczu braku pomysłów sięgała po rwane riffy czy też monotonny puls kojarzący się raczej z nowoczesnymi produkcjami z okolic groove metalu – co okazało się brzemienne w skutkach – lecz w przypadku najnowszego materiału problem nie występuje. Tu nie ma miejsca na przebieranie się w ciuchy młodszych kolegów, są za to panowie, którzy mają gdzieś swoją metrykę, bo wiedzą, jak podejść do zadania, co zostaje zaznaczone od wejścia. “Barely Alive” świetnie sumuje podejście stojące za płytą. Nikt nie próbuje witać słuchacza złowrogim intro czy hitchcockowskim budowaniem asmotsfery – zamiast tego pojawia się niezapowiedziany kop w zęby, który podpowiada, że ekipa z Gibsonton zamierza utrzymać wysoką temperaturę od początku do końca. Przypuszczenia okazują się trafne, bo trzeci w kolejce “Without a Conscience” to ten sam poziom prowadzenia numeru riffem w średnim tempie jak na “Cause of Death”, a “By the Dawn” oprócz kroczącego motywu głównego niczym z debiutu nęci również wzniosłą melodyką, która dodaje kawałkowi nieczęsto spotykanej w tej kapeli posępności. Legendarni deathmetalowi zawodnicy wciąż to mają.
W tym roku mija 20 lat od reaktywacji Obituary i trzeba przyznać, że trudno świętować okrągłą rocznicę zmartwychwstania lepiej niż za pomocą najlepszego albumu od czasów “Back from the Dead”. Pięcioosobowa machina do zabijania dowiozła numery żarliwe, agresywne, a jednocześnie zaprezentowane z pasją godną smarkatych nastolatków. Wypada tylko pogratulować.