„Brzydka muzyka wyraża brzydotę rzeczywistości” – wywiad z Lwstndrds

Dodano: 17.07.2024
Wcześniej zajmowali się wyrządzaniem przemocy na styku powerviolence, grindcore’u i harsh noise’u. Na wydanej w ostatni piątek EP-ce, „Songs of Atrocity”, przemoc wciąż jest, lecz skontrowana przebojowością i klarownością. Dlaczego tak jest? Co nowego osiągnął zabrzański duet? Czy Michał Milowicz potrafiłby ich imitować? Nad tymi kwestiami zastanawiamy się z Kevinem Nazencewem i Szymonem Pankiewiczem.

Znacie Knoll?

Kevin Nazencew: Znamy i nawet lubimy!

Szymon Pankiewicz: Tak, lubimy. Ostatnio o tym gadaliśmy, ale pewnie zapomniałeś.

Zapytałem o to, ponieważ Knoll, podobnie jak wy, są porównywani do Full of Hell, ale nagrali w tym roku płytę, która jest bardzo ich własną. Lwstndrds również. Czuliście potrzebę zaznaczenia autorskiego stylu na „Songs of Atrocity”?

KN: Wydaje mi się, że od samego początku czujemy taką potrzebę. Po prostu na przestrzeni czasu używaliśmy różnych środków, by uzyskać taki efekt – zazwyczaj niedoskonałych. No i do tego ludzie wyczuwali w nas pierwiastek Full of Hell. Próbowaliśmy więc robić swoje rzeczy, lecz skutki nie były w pełni zadowalające. Zawsze stawialiśmy przed sobą duże wymagania, dlatego cieszę się z tego, że na „Songs of Atrocity” wszystko poszło po naszej myśli i czuję pełną satysfakcję. Szymon zresztą pewnie też. Jasne, dałoby się coś zmienić, ale to nasz obecny szczyt, zwłaszcza brzmieniowo.

SP: Zawsze, gdy korzystasz z pewnych schematów, które wcześniej opracował ktoś inny, wpadasz w ciąg porównań. Jeśli chodzi o porównywanie Lwstndrds do Full of Hell, mowa oczywiście o noise’owym pierwiastku, bo pod kątem riffów czy aranżacji raczej nie za bardzo ich przypominamy. 

KN: Tak jest. Początkowo nawet chcieliśmy trochę z nich czerpać. ale bardzo szybko porzuciliśmy ten pomysł. Pomijając oczywiście noise’owy element.

Dlaczego?

KN: Bo zorientowaliśmy się, że nie potrafimy grać jak Full of Hell. No i jednak robimy to tylko we dwójkę, więc wtedy wszystko brzmi kompletnie inaczej. Nie da się ich odwzorować jako duet. Tutaj potrzeba by było pełnego zespołu. 

Ale chyba możecie przyznać, że porównania do Full of Hell działają na waszą korzyść.

SP: Pełna zgoda, takie porównania bardzo nam schlebiają, w ogóle się na nie nie obrażamy, wręcz przeciwnie.. Do tego polska szkoła grindu nie kojarzy się z Full of Hell. Pomijając składy pokroju Antigamy, rządzi u nas raczej mocno śmieszkowa odmiana gatunku, robiona z przymrużeniem oka. 

KN: Tak. Umpa-umpa, dużo gore’u. Jest to dosyć skoczne i pod nóżkę.

Wy do skocznych nie należycie.

SP: No, nie należymy. Bądź co bądź jako twórcy jesteśmy bardzo mocno zakorzenieni w metalu i to ewidentnie słychać. Nigdy nie zarzekaliśmy się, że będziemy grali czysty grindcore. 

To dlaczego go gracie?

SP: Bo tak wyszło. Nie ma tu wielkiej, a właściwie żadnej filozofii. Ah, a co do Full of Hell to jeszcze jedna rzecz: sam Dylan (Walker, wokalista Full of Hell – red.) stwierdził po naszym koncercie, że jego zdaniem brzmimy jak zespół warmetalowy.

KN: Tak. Powiedział, że kojarzymy mu się z Blasphemy, a wy tam w Trójmieście chyba kochacie Blasphemy, więc to bardzo dobrze. (śmiech) 

Jesteście też jeszcze bardziej pesymistyczni niż na poprzednich materiałach. „Loathing” składające się z linijki „You are nothing but disappointment” uderza wyjątkowo mocno w tej kwestii. To chwilowy wyrzut emocji?

KN: Na pewno nie chwilowy wyrzut emocji, bo mamy je w sobie od dawna. Takie rozkminy nie pojawiły się u nas wczoraj. Jednocześnie Szymona i moje rozczarowanie ludzkością przybrało raczej, że tak powiem, stabilną formę. Chodzi mi o to, że od pewnego wieku niektóre rzeczy mniej cię ruszają, po prostu je przyjmujesz, ale nie wiąże się to ze wzrostem frustracji czy czegokolwiek takiego. Generalnie jesteśmy pogodzeni z większością minusów życia na świecie. Wielokrotnie o tym rozmawiamy. Właśnie dlatego wydaje mi się, że ten wers może być niezłym podsumowaniem naszej postawy w kwestiach rozczarowania tym, co nas otacza. Przepadam za zwięzłymi formami, nie lubię rozwlekania – nigdy mi to nie wychodziło.

Może to zabrzmi tak sobie, ale akceptacja, o której mówisz, brzmi jak coś dobrego.

KN: Już przy premierze „Failures” dość mocno zaznaczyłem, że nie chcę być kojarzonym z biedanihilizmem bez żadnego celu. Jak jakiś nastolatek obrażony na wszystko. 

W pełni to rozumiem, więc zapytam w ten sposób: na ile twórczym stanem jest dla was roczarowanie lub gniew?

KN: Bardzo ważnym, a wręcz najważniejszym. Z tych rzeczy czerpiemy największą inspirację. 

SP: Uważam dokładnie tak samo. Po co robić brzydką muzykę, skoro nie chcesz wyrazić brzydoty rzeczywistości? To musi się jakoś ze sobą zazębiać. Jedno wynika bezpośrednio z drugiego. Chciałbym też powiedzieć, że nie czujemy się tak cały czas. Wiadomo, że przy piątkowym piwku ze znajomymi czy innych przyjemnych formach spędzania wolnych chwil nie fantazjujemy na temat staczającego się świata. Dlatego używamy zespołu jako platformy do skondensowania najbardziej negatywnych emocji. 

Zawartość „Songs of Atrocity” można opisać po prostu tytułem drugiego na materiale „Suffering as an Art”?

KN: Hm, wydaje mi się, że to trafna obserwacja, choć pytanie jest trudne..

SP: Tak – cierpienie i wewnętrzny mrok jak najbardziej są elementami sztuki. Po prostu przekuwamy je w naszą twórczość, czyli robimy z nimi coś pozytywnego. Bardzo trudno jest przekazać niektóre z tych emocji w inny sposób niż właśnie za pomocą muzyki. Gdybym próbował je wyrazić w ramach zwyczajnych rozmów z innymi ludźmi, nie przyniosłoby to najlepszych efektów. W Lwstndrds mam w związku z tym pełną dowolność. 

Próbowaliście opowiadać o tych emocjach innym osobom? Prowadziło to do jakiejś niezręczności?

SP: Nie zastanawialiśmy się nad tym za bardzo. Na co dzień obracamy się raczej dookoła ludzi nastawionych do życia w śmieszkowy sposób, więc wiele rzeczy traktowanych jest na zupełnym luzie. Ale gdybym poopowiadał trochę, jak się czasami czuję albo o czym gadamy sam na sam z Keffem, to myślę, że wzbudziłbym srogą konsternację i zakłopotanie. Aż sobie wyobraziłem taką konfrontację przy jakimś niedzielnym rodzinnym obiadku. Byłoby z pewnością bardzo ciekawie, pewnie dość nieprzyjemnie.

KN: Też czasami czuję, że nie mogę w pełni werbalnie wyrazić niektórych swoich emocji, wyłączając z tego jakąś tam bańkę osób oczywiście. Mogłoby to zostać uznane za zbyt pesymistyczne czy krawędziowe, ale chyba umiem balansować na tej granicy i wiem, kiedy jest czas na pewne rzeczy, a kiedy go nie ma.

Jestem też pod wrażeniem bardzo przebojowego aspektu materiału. Wcześniej wasz powerviolence był maksymalnie głośny i chaotyczny, teraz zahacza mocniej o death metal i jego chwytliwość. To celowy ruch?

KN: Szymonowi po prostu wpadły takie riffy. A poważniej mówiąc: kwestia produkcyjna okazała się kluczowa w tym wypadku. Teraz wszystko bardzo dobrze słychać. Spędziliśmy mnóstwo czasu, by uzyskać satysfakcjonujące brzmienie całości. Na poprzednich wydawnictwach też mieliśmy w sobie coś przebojowego, lecz ta przebojowość była zagrzebana pod wieloma warstwami brudu i hałasu. Chcieliśmy jak najbardziej sponiewierać słuchacza, to było najważniejsze. Przy „Songs of Atrocity” dobrze rozkminiliśmy, co robić i które elementy naszego stylu wyeksponować.

SP: Tak, jak Keff powiedział – po prostu wpadły mi takie riffy. Niestety nie zaskoczę cię żadną filozoficzną rozkminą, bo takiej nie mam. Na pewno piszę lepsze numery niż parę lat temu, ponieważ rozwinąłem się trochę jako muzyk. Oczywiście ten rozwój nie jest jakiś zatrważający, ale wlazło mi parę rzeczy pod łapę. Tyle. Przy tworzeniu tej płyty słuchaliśmy sporo death metalu, więc to też mogło wpłynąć na kształt materiału – stąd tak duża liczba tremolowych zagrywek na jednej strunie. 

KN: Nie myślimy i nie planujemy niczego praktycznie w ogóle.

Czyli gdybyście nagrali rockową płytę przez przypadek, też puścilibyście ją jako Lwstndrds?

KN: Nie wiem, czy konkretnie rockową, ale często jest tak, że gdy widzimy się z Szymonem na próbie, mam w głowie jakiś feeling i nastrój – bez określonego spektrum gatunkowego. Robimy to bardzo intuicyjnie. Czasami nawet nucę Szymonowi jakąś dziwną melodię i mówię, że chciałbym tak brzmiącego riffu, a następnie kombinujemy, jak to osadzić w piosence.

SP: Wystarczy, że o czymś chwilę pogadamy i chwilę później od razu nad tym pracujemy.

Michał Milowicz, którego twarz uświetniła kiedyś waszą linię merchu, znany jest z bardzo dobrego imitowania różnych muzyków, np. Elvisa Presleya. Wyobrażacie sobie, by mógł w ramach performensu odwzorować także Lwstndrds?

SP: Czekałbym na to z ręką w spodniach, ale nie wiem, jak mogłoby to wyglądać. Z racji tego, że wizualnie wyglądamy trochę jak Flip i Flap, jego performens musiałby pójść właśnie w takim kierunku – kontrastów między nami.

KN: Ja również jestem bardzo ciekawy efektów. No i oczywiście to dobry moment, by dodać, że obaj bardzo mocno szanujemy pana Michała!

Łukasz Brzozowski

zdj. Damian Dragański

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas