„Chora ambicja jeszcze nikomu nie pomogła” – wywiad z Last Penance

Dodano: 26.07.2024
Czy podniosły i nasterydowany metalcore da się robić w Polsce bez wywoływania zgrzytu zębów u słuchaczy? Last Penance udowadnia, że tak. Ich drugi album, „Heathens”, ukazał się w maju br., a że ostatnio grupa zagrała u boku Ice Nine Kills i na tym nie kończy, porozmawialiśmy z jej wokalistą – Michałem Cieślakiem. Wśród tematów pogaduszkowych pojawiają się m.in. luz, autentyczność oraz mroczne rzeczy

Wyobraźmy sobie, że Last Penance powstaje w 2015, a nie 2020 roku. Jak duże przełożenie miałoby to, czym jesteście obecnie jako zespół?

Myślę, że bardzo duże. Last Penance powstało w momencie, gdy świat się zamykał z racji pandemii. Gdyby nie to, zjeździlibyśmy i koncertowali znacznie więcej, niż miało to miejsce do tej pory. Poza tym nie wiem, jak wpasowalibyśmy się muzycznie w realia scenowe. 

O jakiej scenie mowa?

Metalcore’owej. Powiedzmy, że gramy taką wersję gatunku, która jeszcze tych kilka lat temu nie była specjalnie pompowana, więc nie wiem, czy polska scena byłaby na nas gotowa w tamtym czasie. 

Interesująca kwestia, bo podniosły i nakoksowany metalcore, który uprawiacie, jeszcze dekadę temu nie był postrzegany najcieplej, a tymczasem od niedawna przeżywa spory revival. Daje wam to wiatr w żagle?

Jak najbardziej, a do tego dochodzi też to, że scena się znacznie bardziej poluzowała. Nie ma tej napinki, nie ma nadmiernego patrzenia na wszystko bykiem. Ponadto zespoły nie próbują już usilnie kopiować wzorców amerykańskich, a w zamian proponują własne rzeczy, obdarzone autorskim sznytem. To dużo lepsze niż udawanie kogoś innego. No i na świecie pojawia się naprawdę sporo kapel przełamujących bariery metalcore’u. Spójrz na takie Loathe – czy ich w ogóle można jeszcze nazwać metalcorem?

Prędzej Deftones-corem, ale ciekawi mnie, co składa się na ten „autorski sznyt” w przypadku Last Penance.

Przede wszystkim wywodzimy się ze sceny hardcore’owej, a nie metalowej, co wiąże się z tym, że w tekstach mam bardzo dużo do powiedzenia. Nie poruszam błahych problemów w stylu płytkich sercowych rozterek czy innych pierdół, tylko śpiewam o istotnych rzeczach – często brutalnych i trudnych do przyswojenia. Piszę o walce z własną głową, o rozpadzie społeczeństwa czy świata i w gruncie rzeczy na takich rzeczach skupiam się najmocniej. One zaprzątają mi najwięcej przestrzeni myślowej. Z kolei muzycznie różnica polega na tym, o czym zdążyłem wspomnieć wcześniej – nie spinamy się z niczym. Nie zastanawiamy się, czy brzmimy dostatecznie metalcore’owo, tylko robimy swoje. Gdy słuchamy sobie muzyki, metalcore rzadko pojawia się na playlistach. Znacznie częściej siegamy po składy typu Gojira i inne, dzięki czemu nie boimy się różnych metod komponowania. Wolimy pokombinować, zamiast non stop cisnąć 4/4 i nic poza tym. 

Na breakdowny też nie naciskacie.

Dokładnie! To znaczy, breakdowny oczywiście u nas występują, ale nie są głównym punktem tego zespołu.

A co nim jest?

Powiedziałbym, że najistotniejsza jest bardzo intensywna jazda do przodu, prawie że thrashowa, którą w odpowiednich momentach podbijamy konkretnym ciężarem. Gramy bez wytchnienia. Kiedy wchodzimy na scenę, można spodziewać się po nas nieprzerwanej ściany dźwięku od pierwszej do ostatniej sekundy, o to chodzi. W ten sposób Last Penance mocno wyróżnia się na tle innych metalcore’owych kapel, nie dajemy słuchaczowi odpocząć.

Czyli czujecie się trochę ponad resztą rodzimej sceny metalcore’owej?

Nie powiedziałbym, że jesteśmy ponad kimkolwiek, po prostu jesteśmy sobą, mieszamy różne światy. Gramy koncerty typowo metalowe, ale hardcore’owe również, jeździmy na skłoty do Niemiec i generalnie żaden teren nam niestraszny. Próbujemy wyciągać z każdego takiego występu różne wnioski, otwierając sie na różne sceny.

Stojąc w rozkroku, łatwo strzelić niezgrabnego fikołka.

Pewnie, ale trzeba mieć przestrzeń na drobne błędy, by z nich także wyciągnąć wnioski, to normalne. Kiedyś na przykład graliśmy koncert u boku paru kapel grindcore’owych, co okazało się nie najlepszym pomysłem, bo z najcięższego zespołu od razu staliśmy się tym najlżejszym. No i mimo wszystko staramy się nie strzelać fikołów. 

Co robić, by jednak ich nie strzelać?

Wydaje mi się, że to kwestia intuicji i dobrego smaku. Ale najważniejsze jest, by się jednak do przesady nie przejmować, tylko robić swoje. Jesteśmy też bardzo zgrani, bo długo się znamy i większość z nas grała już ze sobą wcześniej, dlatego wiemy, jak to robić, by każdy był zadowolony. Podsumowując: nawet jak już walniemy tego fikoła, wstaniemy, otrzepiemy się i pójdziemy dalej, bo nie ma co rozpaczać. 

To dojrzałe, że nie oracie się ewentualnymi niepowodzeniami.

Myślę, że byśmy się zajechali, gdybyśmy mieli ślęczeć nad każdym błędem, jaki kiedykolwiek popełniliśmy. To zupełnie nie ma sensu. Jeśli stawiasz na zespół trochę za mocno i jesteś do przesady uparty, że to musi się udać, że musi być idealnie, tracisz z tego fun. Przestajesz traktować granie jako hobby, a zaczynasz podchodzić do wszystkiego jak do przykrego obowiązku. Paradoksalnie przez takie coś kapela zaczyna funkcjonować gorzej, co zresztą potem wychodzi na scenie. Dlatego należy zachować luz i oczywiście podchodzić poważnie do rzeczy, które robisz, ale z umiarem. Chora ambicja jeszcze nikomu nie pomogła. 

Ale z drugiej strony wam się ostatnio dużo rzeczy udaje, a to na pewno budzi głód na jeszcze więcej.

Wiadomo, że zawsze chce się więcej, ale to słowo ma różne znaczenia i należy pamiętać, by nie odpłynąć za bardzo z jakimiś marzeniami czy innymi rzeczami. Ostatnio graliśmy z Ice Nine Kills, co oczywiście wyszło super, obserwował nas tłum ludzi, lecz we wrześniu zrobimy objazd po mniejszych miejscowościach i pewnie przyjdzie z 50 osób. Normalna sprawa. 

To problematyczne?

W żadnym wypadku. Będziemy grali i bawili się tak samo dobrze, mówię zupełnie szczerze. 

Jak wspomniałeś, wywodzicie się ze sceny hardcore’owej, ale nie uważasz, że w kontekście intensywności brzmienia i samej produkcji jesteście na „Heathens” znacznie bardziej metalowi niż na przykład na debiucie?

Zdecydowanie tak – był to nasz plan, jeszcze zanim zaczęliśmy w ogóle nagrywać „Heathens”. Nasz debiut był poniekąd pokłosiem poprzedniego zespołu chłopaków, Sailor’s Grave, co bardzo słychać w kompozycjach. Można nazwać je kontynuacją ogólnej myśli stojącej za tym szyldem, przy czym na nowej płycie jesteśmy już sobą w stu procentach. No i od dawna chcieliśmy grać bardziej metalowo. To, że mamy przy tym hardcore’owe zacięcie, jest w zupełności normalne, pewnych rzeczy po prostu się nie pozbędziesz i bardzo fajnie. 

Co spowodowało, że chcieliście być bardziej metalowi?

Z wiekiem człowiekowi zmienia się gust. Kiedyś słuchaliśmy bardziej hardcore’owych rzeczy, a teraz wolimy Gojirę czy Normę Jean. Poza tym metal jest otwartym gatunkiem i pozwala ci na znacznie więcej rzeczy niż metalcore sensu stricto. Grając metal, możesz skręcić w każdym kierunku.

Z biegiem Last Penance będzie coraz bardziej metalowe, a mniej metalcore’owe?

Wydaje mi się, że to bardzo możliwe rozwiązanie. Powoli piszemy numery na następny materiał i brzmią one jeszcze inaczej od wszystkiego, co robiliśmy do tej pory. Słychać w nich nawet wpływy blackmetalowe. Jestem bardzo ciekawy, co z tego wyjdzie. Mimo wszystko te kawałki mają sznyt zgodny z całym Last Penance i również mnie to jara. Możemy nagrywać zupełnie odmienne materiały, a jednak każdy z nich łączy wspólna myśl przewodnia. 

Jak do tych zmian podchodzi hardcore’owa część waszej publiki?

Myślę, że ze zrozumieniem i ciekawością. Nie zauważyłem jakiegoś nienawistnego podejścia. Najważniejsza wartość hardcore’u to autentyczność i najwyraźniej tego im u nas nie brakuje. Nie mamy parcia na bycie gwiazdeczkami, działamy w zgodzie z własnymi zasadami. 

W recenzjach pisze się o was, że jesteście nowocześni i mroczni. I faktycznie, jak na taką formę metalcore’u macie w sobie coś bardzo przygnębiającego. 

Bardzo podoba mi się to, że Last Penance jest nazywane mrocznym zespołem. Jak wspomniałem, nie poruszamy nieistotnych kwestii, skupiamy się na naprawdę ciężkich tematach. Sam lubię mroczne rzeczy jako odbiorca, reszta chłopaków również.

Co masz na myśli? „Mroczne rzeczy” to bardzo obszerna szuflada.

Przepadam za kapelami, które – niezależnie od gatunku – mają w sobie jakiś bardzo niepokojący i klimatyczny ładunek. Mogą być to Tribulation, Gaerea, Behemoth czy nawet nasza warszawska Czerń lub Dom Zły. Przyciągają mnie dobijające rzeczy – im więcej okultyzmu i otchłani, tym lepiej.  

Niedługo zaliczycie także mini-trasę z Misguided, gdzie oprócz was pojawi się choćby gotycko-rockowe Marie Laveau. Taka gatunkowa krzyżówka może być dla was istotna w kontekście dalszych działań? W końcu jesteście młodym zespołem.

Zobaczy się, nie mam bladego pojęcia. Może otworzą nam się oczy na inną scenę, ale chyba jest za wcześnie, by cokolwiek wyrokować. 

Łukasz Brzozowski

zdj. Agata Pawłowska (1), Bartek Sadłos

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas