Chuck Schuldiner wiecznie żywy, czyli najmocniejsze akcenty w historii Death

Dodano: 14.12.2022
Zmarły 13 grudnia 2001 roku Chuck Schuldiner to ojciec chrzestny death metalu, gatunkowy innowator i ponoć miły koleś, chociaż… Zmieniał muzyków jak rękawiczki, bo często przedkładał własną gitarę ponad dobro drugiego gitarzysty, odwoływał trasy koncertowe i generalnie uchodził za trudnego we współpracy. Sumą tych elementów jest dyskografia jednego z wybitniejszych zespołów ekstremalnych, z której trudno wyselekcjonować pięć najfajniejszych kawałków, ale czemu by nie spróbować?

“Mutilation” (“Scream Bloody Gore”)

Dyskografia Death jest wyjątkowo wielokolorowa. Jeśli poszukujecie technicznych łamańców, możecie bez problemu pochłonąć wszystkie albumy od “Human” wzwyż. Gdy po głowie chodzi wam coś ze znacznie większą siermięgą, ale i finezyjnością tu czy tam, idealnym tropem pozostaje “Spiritual Healing”. A co w sytuacji, kiedy szukacie najczystszego destylatu death metalu? Konkrety: zero jazzowych przejść, brak shredderskich popisów gitarowych, tylko grób, smród i kleista pajęczyna zupełnie jak z pierwotnej logówki zespołu. W tej sytuacji warto sięgnąć przede wszystkim po “Scream Bloody Gore”. Już sam skład wystarczy za rekomendację, bo oprócz Schuldinera na płycie występuje Chris Reifert, który ledwie dwa lata później zadebiutuje z Autopsy i to słychać. Debiut Death to metal śmierci absolutnie paskudny, a do tego prostolinijny. Założenie było proste: miała być produkcja z pogłosem zagłuszającym instrumenty i jazda przed siebie do przodu bez ozdobników. Tak też się stało. Pierwszy krążek florydzkiego zespołu to żywy klasyk death metalu, a wspomniane “Mutilation” sumuje wszystkie jego zalety. Chuck zdziera gardło na różne sposoby – zwłaszcza po solówce, gdzie znajduje się o krok od wyplucia płuc – a Reifert w uroczo prymitywnym stylu niszczy zestaw perkusyjny. O to chodzi.

“Flesh and the Power It Holds” (“The Sound of Perseverance”)

W momencie premiery nie wszyscy pokochali “The Sound of Perseverance”. Ósmy krążek Death spotkał się z dosyć mieszanym przyjęciem (zwłaszcza w Polsce), co nie powinno nikogo zaskakiwać. Schuldiner doszedł do ściany w doskonaleniu swojego dziecka, a duża część pomysłów była co najmniej dyskusyjna. Numery porozciągane do ośmiu minut, natłok partii solowych i rzewna melodyka heavy metalu kosztem florydzkiego mordobicia – dużo nowości. Oczywiście postępujące zmiany były sygnalizowane już od czasów “Human”, a już tym bardziej debiutu Control Denied, lecz nawet w porównaniu z poprzednim “Symbolic” ostatni materiał Death brzmi jak inny zespół. Tak, jest to płyta efekciarska, przegadana i za długa, ale straceńczy zapał w przeskakiwaniu siebie i desperacka chęć osiągnięcia perfekcji nadają tej płycie mnóstwo dobrego. “Flesh and the Power It Holds” jest jej najlepszą wizytówką. Zaczyna się – a jakże – od rozwleczonego leadu, potem wskakuje w bliższe klasyce metalu śmierci przyspieszenie, ale od razu po nim pojawia się solo na kilkadziesiąt sekund, popisy basu i moc znacznie subtelniejszych środków wyrazu niż blasty czy wściekłe kostkowanie. Może to się nie podobać, ale należy przyznać, że Schuldiner był wtedy prawie jak Ikar – prawie, bo doleciał do słońca i nie roztrzaskał się o glebę. To duża rzecz.

“Defensive Personalities” (“Spiritual Healing”)

“Spiritual Healing” to ciekawy przykład płyty, która poszła zupełnie nie po myśli autorów, ale dzięki licznym ułomnościom jest maksymalnie ludzka. Można by wręcz powiedzieć, że potencjalne wady zamieniły się w zalety – zwłaszcza po latach – i z każdym rokiem widać to coraz dosadniej. W dużym skrócie: Schuldiner chciał zrobić wielki skok naprzód. Znudził mu się klasyczny death metal, więc uznał, że zrobi więcej, lepiej i zdecydowanie mocniej od strony technicznej. Zgarnął dwóch nowych muzyków (w tym Jamesa Murphy’ego, czyli czołowego deathmetalowego najemnika z lat 90.) i… klops. Trzeci krążek Death miał być techniczny, ociekający finezją i progresywnymi smaczkami, ale zabrakło wyobraźni, zabrakło szerszego myślenia niż przy zwyczajnie śmierćmetalowych standardach. Zabrakło też pomysłów, bo – będąc zupełnie szczerym – “Spiritual Healing” jest niesłychanie toporną płytą. Schuldiner i koledzy tak bardzo pragnęli klinicznej precyzyji, że wybrzmieli kanciasto jak zespół złożony w Pro Tools. Słychać to zwłaszcza przy koślawie łamanych rytmach w “Low Life”, ale trudno nie pokochać chałupniczej siermięgi stojącej za wydawnictwem. “Defensive Personalities”, czyli najbardziej flagowy element krążka, kupuje w jednej chwili przebojowym riffem, bezpieczną zabawą z metrum przed refrenem i wymianami solówek na linii Schuldiner – Murphy. Nieporadne? No pewnie, ale tak szczere, a do tego tak ambitne, że jednak wybitne.

“Born Dead” (“Leprosy”)

Drugi album składu dowodzonego przez Schuldinera to wręcz encyklopedia tego, czym stał się death metal w końcówce lat 80. Tutaj już nie było pobłażliwych spojrzeń i traktowania nurtu jak zabawę paru narwanych nastolatków, tylko realny wpływ na rozwój metalu jako takiego. Następca “Scream Bloody Gore” – przy zachowaniu podobnego poziomu dziczy i agresji – brzmi lepiej i pełniej, jak na kontynuatora kierunku przystało. Jednocześnie ma w sobie dużo nietypowych akcentów, które niekoniecznie muszą kojarzyć się z amerykańskim śmierć metalem w tamtym przedziale czasowym. Podstawowe niuanse wnosi sekcja rytmiczna z największym naciskiem na perkusję. Zwerbowany z raczkującego Massacre Bill Andrews nie dość, że smagał werbel ze stadionowym pogłosem godnym glam rocka, to jeszcze wprowadzał dużo rozwiązań bliskich hardcore punkowi – a to prostackie przyspieszenie, a to wpuszczony znienacka d-beat… “Born Dead” jest świetnym przykładem rozwoju Death przy jednoczesnym zachowaniu młodzieńczej furii. Bo Schuldiner pozwala tu sobie na zabawę rytmiką, na solówki z melodią w centrum, ale wcale nie zapomina o jaskiniowym groove ciosanym już od intro czy typowo deathmetalowej jeździe z riffami w wyścigowym tempie. “Leprosy” można dziś postrzegać jako bardzo dobre świadectwo tego, czym Death był na samym początku, lecz i tego, czym miał stać się w niedalekiej przyszłości.

“The Philosopher” (“Individual Thought Patterns”)

“Individual Thought Patterns” to najbardziej kompletny, przemyślany i spójny album Death. Zresztą trudno z tym stwierdzeniem protestować, skoro Schuldiner jako towarzyszy dokooptował sobie Steve’a DiGiorgio (który zagrał już na “Human”), Gene’a Hoglana i Andy’ego LaRocque. Z reguły natłok silnych osobowości niszczy zespoły od środka, ale w przypadku tego tytułu zadziałał tylko na plus. Oczywiście na krążku wyraźnie słychać, że Chuck jeszcze bardziej stawiał na rozwój techniczny i strukturalny w numerach. Jest jeszcze więcej łamanych rytmów, solówek i rozwiązań dalekich od piosenkowych struktur, ale nie brzmi to jak nawiedzone rojenia nerdów zamieniających kalkulatory na gitary. “Individual Thought Patterns” płynie we własnym kierunku, często biorąc wyjątkowo zamaszyste zakręty. Co najważniejsze, przy tak istotnym i mocno wypunktowanym akcencie prog-rockowym Death nie traci werwy. Te numery wciąż składają się z wyrazistych melodii, a przede wszystkim refrenów, które potrafią zakorzenić się w uchu nawet mimo ciężaru czy nieprzyswajalnej formy. W związku z tym “The Philosopher” jest w jakiś sposób reprezentatywnym numerem dla całej płyty, lecz przede wszystkim najważniejsze. Schuldiner nieświadomie stworzył własne “Enter Sandman”, co przyniosło oczywiście mnóstwo plusów. Zespół doczekał się szerokiej emisji na MTV, doszło też do koncertów na większą skalę niż dotychczas, a grupa w końcu uzyskała należyty rozgłos. To pomnik death metalu.

Łukasz Brzozowski

fot. materiały Nuclear Blast

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas