Czy „This Godless Endeavor” to najlepsze Nevermore?

Dodano: 26.11.2025
W 2005 roku Jeff Loomis, Warrel Dane i spółka wydali płytę, która znacząco przybliżyła ich do metalowego mainstreamu, ale czy wiązały się z tym same pozytywy?

Nevermore to jeden z tych zespołów, które cieszą się poważaniem zarówno wśród fanów klasycznego metalu, jak i jego nowocześniejszych odmian. Street cred wśród purystów wyrobili sobie trzema pierwszymi albumami – z największym wskazaniem na „The Politics of Ecstasy”, lecz na „Dead Heart in a Dead World” doszło do przemeblowania. Muzyka stała się nieco prostsza, zdecydowanie bardziej masywna (to głównie dzięki przesiadce na siedmiostrunowe gitary) i przede wszystkim adekwatna do czasów, w których powstała. Dzięki tej zmianie Amerykanie zyskali wielu nowych fanów, ale wciąż nie dotarli do szczytu, który znajdował się całkiem blisko. Co stało za sukcesem „This Godless Endeavor”? Dlaczego ta płyta uznawana jest za najlepszą w dyskografii formacji z Seattle?

ROZCZAROWANIE

Gdy w 2003 roku Nevermore wydali „Enemies of Reality”, nie wszyscy byli nią zachwyceni. O ile muzyka się broniła, o tyle dużo kontrowersji wzbudziła mulista, niewyraźna produkcja Scotta Graya. Osobiście lubię to surowe brzmienie, lecz mam świadomość, że w kontekście tego zespołu przydałoby się coś zdecydowanie szlachetniejszego. Do tego na etapie komponowania materiału kapela toczyła batalie z Century Media, pojawiały się pierwsze kryzysy personalne… Poskutkowało to najbardziej agresywnymi utworami w jej repertuarze, ale czy najlepszymi? Niekoniecznie. Przy „This Godless Endeavor” panowie skupili się i docisnęli wszystko tak, aby materiał był wielowymiarowy i ukazywał wszystkie twarze twórczości. Coś na wzór podsumowania artystycznej drogi, lecz bez tanich sentymentów. Zawartość krążka potwierdza, że ciężka praca przyniosła dorodne owoce. Każdy członek wskoczył na wyżyny swoich umiejętności. Dzięki temu dostaliśmy album niemalże idealny i esencjonalny, jeśli chodzi nie tylko o Nevermore, ale i cały metal progresywny lat dwutysięcznych.

LOOMIS I DANE

Trzon Nevermore przez całą karierę (aż do rozpadu) stanowili gitarzysta, Jeff Loomis, i wokalista – Warrel Dane. To dwa bardzo silne charaktery, zdecydowanie od siebie różne. W późniejszych latach liczne różnice między tymi dżentelmenami zaprowadziły do zakończenia działalności zespołu, ale w najlepszych okresach stanowiły o jego wszystkich sukcesach. Z jednej strony mamy więc wybitnego piosenkarza z niepodrabialną barwą głosu, który czaruje ponurym barytonem, do tego uderza w wysokie rejestry, a nawet umie operować bardziej ekstremalnymi środkami ekspresji. Jego inspiracje sięgają od gotyku aż po klasycznego rocka i ewidentnie jest duszą ansamblu. Z drugiej czai się gitarowy wirtuoz gotowy zagrać absolutnie wszystko – nie ma dla niego rzeczy zbyt trudnych lub zbyt zawiłych technicznie. Na „This Godless Endeavor” ich dwa odmienne światy połączyły się idealnie. Progresywny tytułowy kolos zamykający płytę przeplata się z poetyckimi „Sentient 6” czy „Sell My Heart for Stones” i nie ma w tym grama niespójności. W 2005 roku gwiazdy ułożyły się dla obu panów wprost idealnie. Przynajmniej na jakiś czas.  

ZAKAZ JEDNORAZOWYCH SZTUCZEK

Kocham właściwie wszystkie albumy Nevermore i z czysto subiektywnej perspektywy nie mam im praktycznie nic do zarzucenia. Mimo tego, z obiektywnego punktu widzenia sprawy miały się tak, że Nevermore było momentami zbyt okopane w brzmieniach, które przyjmowali na potrzeby pewnych krążków. Mimo zróżnicowania „Dead Heart in a Dead World” czy – patrząc nieco bardziej wstecz – „Dreaming Neon Black” są niezawodne, lecz dla przeciętnego metalowego zjadacza chleba dość jednowymiarowe. Na „This Godless Endeavor” załoga z Seattle patrzy w różnych kierunkach. Jest tu i death metal, i thrash, i progresywne ambicje, i melodie… Pojawiają się także trafiające prosto w serce momenty balladowe, a za wszystkim stoi najbardziej dopracowany songwriting w ich historii. To wyświechtany frazes, ale płyta brzmi tak, jakby Nevermore próbowali nagrać ją całe życie, aż w końcu dali radę. Metalowe media rozpływały się nad złożonością tych piosenek i słusznie, bo prawie wszystkie stały się klasykami niemal od razu po premierze. Na przywiązanej do przeszłości i repetytywności scenie metalowej to spory osiąg.

WYLĘGARNIA WIELKICH NUMERÓW

Jak wspomniałem, „This Godless Endeavor” składa się niemal z samych klasyków. Nevemore znaleźli tu wzorowy balans między technicznymi ambicjami, ciężarem i przebojowością. Takie „Born” rozpędza się w niemal śmierćmetalowej manierze, potem dobija do pompatycznego refrenu, a do tego zostaje spuentowane jedną z najlepszych solówek Loomisa. Albo lekko niedoceniane „The Psalm of Lydia” – czego tu nie ma? Korzennie thrashowe riffy, gitarowy pojedynek w połowie, a do tego oczywiście Warrel Dane wchodzący na emocjonalne wyżyny. Singlowe „Final Product”, które z pozoru nie wydaje się specjalnie okazałe, również dowozi. Słabe punkty? Nie odnotowano. Nawet miniaturowe „The Holocaust of Thought” (z gościnnym udziałem Jamesa Murphy’ego!) ma w tej układance swoje miejsce. 

SUKCES… I PO SUKCESIE

Z zewnątrz sytuacja Nevermore po wydaniu „This Godless Endeavor” wyglądała bajkowo. Album sprzedał się na poziomie porównywalnym do „Enemies of Reality”, ale pchnął zespół znacznie dalej. Amerykanie zaczęli wyprzedawać wielkie kluby i coraz śmielej radzić sobie na festiwalowych scenach, jak chociażby w Katowicach podczas Metalmanii 2006. Mimo tego sprawy wewnętrzne wyglądały nieciekawie. Warrel Dane i Jim Sheppard zmagali się z problemami zdrowotnymi a podlewany alkoholem konflikt tego pierwszego z Jeffem Loomisem przybierał coraz bardziej niepokojące formy. Blondwłosy gitarzysta przyznawał nawet, że dochodziło między nimi do bójek… Po długiej trasie panowie zrobili sobie przerwę, skupili się na solowych projektach, ale co gniło, to już nie odgniło. Ostatni album zespołu, „The Obsidian Conspiracy” z 2010 roku, był już wyraźnie słabszy od reszty, a pogarszająca się relacja między liderami poskutkowała rozwiązaniem kapeli w 2011. Nie brzmi to najlepiej.

Przez wiele lat krążyły pogłoski, że Nevermore się reaktywuje. Wydawało się, że śmierć Warrela Dane’a w 2017 roku pogrążyła ten plan, ale jednak – udało się. Kilkanaście miesięcy temu Loomis i Van Williams, perkusista, poinformowali o powrocie zespołu do żywych. Kto zagra w nim oprócz tej dwójki? Kto zastąpi Dane’a? Nic nie wiemy, ale cieszymy się, że w końcu ich zobaczymy. Wierzymy, że będzie niesamowicie.

Łukasz Brzozowski

Bilety na koncert Savatage, Nevermore i Armored Saint kupicie TUTAJ

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas