Kiedy wielu norweskich tytanów black metalu próbuje ratować karierę mniej lub bardziej udanymi nawiązaniami do własnej przeszłości, Enslaved patrzą przede wszystkim przed siebie. Wojowie z Bergen odrzucają pogoń za sentymentami na rzecz ciągłych poszukiwań, ale rzekomo postępowe myślenie kapeli wielokrotnie zawodziło w kontekście zawartości albumów od “Below the Lights” wzwyż. Norwegowie, głęboko przekonani o światłości własnych pomysłów, nieświadomie utknęli w progmetalowym zaułku, wierzgając w nim niezmiennie od dwóch dekad. Przynosiło to rzeczy dobre, jak chociażby “Ruun”, ale im mniej było w nich balansu między siarką a gawędziarstwem, tym szybciej się starzały. Najbardziej znamiennym potwierdzeniem tej tezy wydaje się “E” sprzed 6 lat, gdzie zespół do cna zakochany w Porcupine Tree i Stevenie Wilsonie właściwie zgubił tożsamość. O dziwo “Heimdal” przynosi pozytywne zmiany na tym polu. Szukacie drugiego “Frost”? Może spróbujcie pod innym adresem, ale jeśli blisko wam do Enslaved z czasów, gdy utrzymywali równowagę między szałem a kunsztem, to polubicie się z tym materiałem. Zespół wreszcie odrzucił epatowanie rzekomym wyrafinowaniem, skupiając się przede wszystkim na songwritingu, a nie na najbardziej złożonych rozwiązaniach instrumentalnych.
Trudno określić, czy członkowie Enslaved stwierdzili, że zabrnęli zbyt daleko w podróży do progmetalowego raju, ale na “Heimdal” sprawiają wrażenie grupy, która mimo wszystko woli wcisnąć hamulec w kwestiach technicznych. Oczywiście wciąż słychać tu progmetalowe zalążki pod postacią klawiszowo-gitarowych pojedynków na solówki, niestandardowych zabaw metrum, zbudowanego na uniesieniach czystego wokalu Håkona Vinjego czy nieco zbyt wycyzelowanej produkcji. Jednak na szesnastym (!) krążku Norwegów te składowe nie są tak natrętne – podanie ich w zredukowanej dawce przyniosło bardzo dobre skutki. Już od lat nie słyszałem tego zespołu tak zafiksowanego na punkcie agresywnych partii i black metalu jako osi utworów. Świetnie słychać to w prawdopodobnie najlepszej z zestawu “Congelii”, gdzie panowie wytrwale rąbią ciszę blackmetalowym riffem przy wtórze blastów przez znaczną część tego ośmiominutowego kolosa. Z drugiej strony, Ivar Bjørnson i koledzy potrafią też koncertowo połączyć progrockową elegancję z żarliwością metalu o najciemniejszych barwach. W takim “Kingdom” bez problemu znajdują złoty środek między jaskrawymi hammondami a rwanym riffem i agresją momentami usytuowaną w okolicach thrash metalu. Nawet w “The Eternal Sea” – w którym nacisk położony jest głównie na wzniosłą melodykę – formacja nie dopuszcza do sytuacji, gdzie z klatek wyfruwają wszystkie pegazy i pawie stroszące pióra, bo liczy się wpadający w głowę motyw gitarowy i kluczowe dla utworu wokale. Czy możemy mówić tu o jednej z lepszych płyt Enslaved w tym stuleciu? Całkiem możliwe.
Norwegowie wreszcie zrozumieli, że najważniejsza w przyrodzie jest równowaga, więc przeprosili się z black metalem, odsuwając się nieco od uprawianego przez lata progresywnego trzonu muzyki. Oby “Heimdal” było zapowiedzią nowego kierunku, a nie wyjątkiem od reguły, bo brzmi to zbyt obiecująco, by zmarnować szansę.
Łukasz Brzozowski
(Nuclear Blast, 2023)
zdj. Roy Bjørge