Co to za uczucie – wydać swoją być może najlepszą płytę, grać z nią koncerty, a jednocześnie nie wiedzieć, czy jest jakaś przyszłość dla tego zespołu?
Powoli się przyzwyczajam, ale początkowo było dziwacznie. Wiesz, z moim bratem i Christianem, perkusistą, tworzyliśmy ten zespół przez 15 lat. Kiedy po tak długim czasie nagle docierasz do punktu, w którym wasze drogi się rozchodzą, bezsensem byłoby udawanie, że nic się nie stało. Oczywiście, że to bardzo emocjonalna sytuacja. Po decyzji o rozstaniu płyta przeleżała jeszcze rok, zanim została wydana. Kiedy w końcu w lutym 2024 zaczęliśmy z nią koncertować, pierwszych kilka sztuk ze mną jako jedynym członkiem starego składu upłynęło mi na myśleniu, że to bardzo dziwne doświadczenie. Nie doceniłem wagi tego uczucia i chyba nie byłem na nie gotowy. Uwaga wszystkich była skupiona na mnie, co wyjątkowo mi nie odpowiadało. Mam jednak wrażenie, że po tym pierwszym przetarciu kolejne koncerty wypadły już o wiele bardziej naturalnie. W tego typu sytuacjach nie ma co wyciągać pochopnych wniosków, czasem lepiej poczekać, aż wszystko ułoży się samo. Jasne – kwestia, czy będziemy dalej grać jako Chapel of Disease, w dalszym ciągu pozostaje otwarta. Nie mam żadnego planu. Na pewno pozytywnym zwiastunem jest to, że funkcjonowanie w nowym składzie przychodzi nam o wiele bardziej naturalnie niż jeszcze dwa-trzy miesiące wstecz. Bo nie powiem, zaraz po premierze płyty byłem tym wszystkim lekko przytłoczony.
Wiem, co masz na myśli, ale jeśli zdecydujesz się kontynuować działalność Chapel of Disease w nowym składzie, to nic się nie zmieni – cała uwaga w dalszym ciągu będzie skupiona na tobie.
Lubię tworzyć muzykę, lubię ją wydawać i grać na żywo, ale istnieją też takie aspekty funkcjonowania w zespole, z którymi nie czuję się komfortowo. Konkretnie mam na myśli sytuacje, w których zespół przestaje być zespołem z krwi i kości, a cała uwaga skupia się tylko na jednej osobie. W przeszłości zawsze kładliśmy spory nacisk na to, by nic takiego nie miało miejsca. Obecnie… pewnie masz rację, że jeśli zdecyduję się na kontynuowanie działalności kapeli w nowym składzie, cała uwaga nadal będzie się skupiać na mnie, tak jak teraz. Trudno, jakoś to przeżyję. Zresztą całkiem możliwe, że za jakiś czas poczuję się w nowej roli bardziej komfortowo.
Wiesz, do kiedy podejmiesz decyzję?
Nie wyznaczyłem sobie żadnego deadline’u. Natomiast powoli zaczynam pisać nowe numery – mam już trzy albo cztery – i kiedy będą gotowe, po prostu ocenię, czy nadal brzmią jak Chapel of Disease, czy to już zupełnie inna muzyka, którą powinienem wydać pod nowym szyldem. Tak naprawdę na tym polega cały dylemat. Nie narzucam sobie ograniczeń czasowych. Wiem, że prędzej czy później i tak będę musiał podjąć jakąś decyzję, ale wolę do niej dojść w swoim tempie.
Ta zależność naprawdę jest dla ciebie tak zerojedynkowa?
Tak, nie ma sensu jej komplikować. Jeśli nowy materiał będzie brzmiał jak dzieło innej kapeli, wydam go pod innym szyldem. W innym wypadku utrzymam dotychczasową nazwę. Byli koledzy z zespołu nie robiliby mi z tym problemów. Przedyskutowaliśmy temat na wszystkie strony, zresztą rozstaliśmy się w zgodzie i nie ma mowy o żadnym konflikcie. Jeśli tylko poczuję, że to, co napisałem, ma powiązanie z naszymi wcześniejszymi płytami, będę chciał kontynuować działalność Chapel of Disease.
Gdybyście wcześniej wiedzieli, że „Echoes of Light” to wasza ostatnia płyta w dotychczasowym składzie, zrobilibyście coś inaczej?
Jestem niemal pewien, że gdybyśmy o tym wiedzieli, nie nagralibyśmy tej płyty wcale.
Dlaczego?
Ciężko powiedzieć. To takie podskórne przeczucie – gdybyśmy wiedzieli, że płyta ma być naszym łabędzim śpiewem, a po jej wydaniu zespół w dotychczasowym kształcie przestanie istnieć, pewnie nawet nie zdecydowalibyśmy się jej nagrywać. Po prostu nie widzielibyśmy w tym sensu.
Jakiś czas temu rozmawiałem z Derrickiem z Tomb Mold i zapadło mi w pamięć zdanie, że przy pisaniu „The Enduring Spirit” zależało mu na stworzeniu piosenek, których… początkowo nie był w stanie zagrać, dzięki czemu miał pewność, że praca nad tą płytą popchnie go do przodu jako gitarzystę. Masz podobnie? Pytam, bo „Echoes of Light” wydaje się kolejnym krokiem naprzód, jeśli chodzi o zaawansowanie techniczne tej muzyki.
Tak, mogę się utożsamić z takim podejściem. Jeśli prześledzisz naszą dotychczasową dyskografię, to progres, jaki zaliczyliśmy, wydaje się oczywisty. Żeby przejść od „Summoning Black Gods”, czyli płyty z dość prostolinijnym death metalem, do „Echoes of Light”, musieliśmy pokonać długą drogę. Od początku zależało nam na tym, żeby z płyty na płytę stawać się coraz lepszymi. Rzucanie sobie coraz to nowych wyzwań było jednym z głównych czynników, które pomagały popychać ten zespół do przodu. Zresztą nie dalej, jak parę dni temu myślałem o tym, że jako twórca i gitarzysta działam falami. Przy każdej płycie miałem zajawkę na inny styl grania i na czym innym mi zależało. Przykładowo, pisząc „…and As We Have Seen the Storm, We Have Embraced the Eye” słuchałem bardzo dużo bluesa, dlatego chciałem grać głównie bluesowe solówki. Przy „Echoes of Light” miałem z kolei fazę na płyty Ozzy’ego z Jake’m E. Lee. Zwłaszcza na „The Ultimate Sin” dzieją się szalone rzeczy. Riffy z „A Death Though No Loss” wzięły się właśnie stąd. Tak więc każda płyta to inne ambicje i inne cele. Jeszcze co do ciągłego stawania się coraz lepszym – gdybyś posłuchał nagrań z naszej sali prób sprzed 3 lat, kiedy dopiero zaczynaliśmy ogrywać te numery, mógłbyś się zdziwić, jak marnie wtedy brzmiały. Mówiąc wprost, jeszcze nie umieliśmy ich zagrać jak należy. Teraz też bywa z tym różnie, bo np. w „A Death Though No Loss” dzieje się mnóstwo rzeczy na raz i grając ten numer na żywo, ciągle łapię się na myśleniu, żeby tylko czegoś w nim nie zepsuć.
Co takiego się wydarzyło, że w ostatnim czasie otworzyliście się na wpływy niemające wiele wspólnego z metalem?
Kiedy pisaliśmy „Summoning Black Gods”, mieliśmy po 18-19 lat i bardzo jasną wizję tego, co chcemy grać. Byliśmy na maksa wkręceni w oldschoolowy death metal i niemiecką scenę black/thrash. Nic poza tym się nie liczyło. Zwykle w pewnym momencie to zafiksowanie na jedno konkretne brzmienie po prostu mija; w naszym przypadku też musiało upłynąć kilka lat, żebyśmy ponownie otworzyliśmy się na rzeczy, których słuchaliśmy jako nastolatkowie. Myślę, że to bardzo typowa droga wprowadzenia w metal: najpierw słuchasz Metalliki i Pink Floyd, później odkrywasz cały metalowy underground i wchodzisz w fazę, kiedy słuchanie np. Alice in Chains jest surowo zabronione, ale w końcu, prędzej czy później, wracasz do muzyki, której słuchałeś, będąc dzieckiem czy nastolatkiem. I jeszcze jedna sprawa – na początku poprzedniej dekady przykłady grup typu Beastmilk, In Solitude, The Devil’s Blood czy Tribulation uświadomiły metalowcom, że można myśleć o muzyce trochę szerzej. Bardzo to do nas przemawiało.
Żaden z zespołów, o których wspominasz, nie wymyślił koła na nowo, ale każdy zdołał stworzyć sobie własną niszę. Mieliście podobne ambicje?
Nie, nigdy. Jeśli coś takiego się stało, to zupełnie naturalnie i bez naszej intencji. Faktycznie począwszy od drugiej płyty powoli zaczęliśmy wychodzić na swoje, chociaż i tak tamto nagranie było znacznie mocniej zakorzenione w death metalu niż cokolwiek, co zrobiliśmy później… Ale nigdy nie zależało nam na własnej niszy. Towarzyszyła nam za to ciekawość typu: co się stanie, jeśli zmieszamy ze sobą wszystkie nasze inspiracje? Kiedy pisaliśmy „…and As We Have Seen the Storm…”, nie zastanawialiśmy się, co to będzie za płyta, po prostu poszliśmy za ciosem, a ludzie to podłapali.
W „A Death Though No Loss” pojawia się wers „chasing the light just to destroy it”, który postrzegam w kategoriach stwierdzenia, że droga jest ważniejsza niż cel sam w sobie. Dobra interpretacja?
Tak. Cały ten tekst to w sumie odbicie tego, w jaki sposób postrzegam proces tworzenia muzyki i sztuki w ogóle. Ciągle za czymś gonię i staram się przebić wszystko, co zrobiłem do tej pory. Za każdym razem staram się nagrać najlepszą płytę, jaką jestem w stanie, a gdy tylko to zrobię, muszę zaczynać wszystko od zera.
Konieczność ciągłego zaczynania od nowa stanowi dla ciebie motywację czy raczej źródło frustracji?
To coś, co tylko mnie napędza. Jasne – frustracja też jest wpisana w cały cykl tworzenia. Bardzo często zdarza mi się myśleć, że już nigdy więcej nie wezmę gitary do ręki. Zwykle dwa dni później zmieniam zdanie i znów zaczynam myśleć nad nowymi numerami. Ten proces nigdy się nie kończy, ale mówię to w jak najbardziej pozytywnym sensie. Jestem głęboko przekonany, że jeśli w którymś momencie dochodzisz do wniosku, że to, co nagrałeś, jest perfekcyjne i nie zmieniłbyś tam ani jednego dźwięku, lepiej dać sobie spokój i przerzucić się na granie coverów.
Adam Gościniak
zdj. materiały zespołu